SZUKAJ
CO/GDZIE/KIEDY W CZĘSTOCHOWIE Portal kulturalny

Zdjęcie częstochowskiego aktora Adama Hutyry
12/2020

Pobierz PDF

PRZYPADEK ADAMA HUTYRY

W tym roku świętuje jubileusz 30-lecia pracy artystycznej. To jednocześnie 30 lat pracy w Teatrze im. Adama Mickiewicza. Teatr jest dla Adama Hutyry najważniejszy i - jeżeli nic się nie zmieni - właśnie teatrowi aktor chce poświęcić resztę swojego zawodowego życia.


Magda Fijołek: Prawdę mówiąc, większość częstochowskich widzów nie wyobraża sobie Teatru im. Adama Mickiewicza bez Pana. Jest Pan z nim związany od 30 lat. Pierwsza praca i od razu odnalazł Pan tu swoje miejsce?


Adam Hutyra: Czasem też w to nie wierzę, ale często przypadek, zbieg okoliczności decydują o naszym życiu. Do Częstochowy przyjechałem razem z moimi przyjaciółmi ze studiów. Pierwsze lata nie były zbyt udane i, szczerze mówiąc, myślałem o odejściu do innego teatru. Byłem nawet wraz z moją żoną na rozmowie w innym teatrze i dostaliśmy propozycję przejścia, ale znowu przypadek sprawił, że do tego nie doszło. Naszym nowym dyrektorem został Henryk Talar, który zrewolucjonizował częstochowski teatr. Był to dla mnie i mojej żony bardzo dobry czas, prywatnie i zawodowo. Urodziły się nasze dzieci. Coraz więcej zaczęło nas łączyć z Częstochową. Możliwości przejścia gdzie indziej pojawiały się jeszcze kilkakrotnie, ale nigdy finalnie się to nie stało. Byłem coraz bardziej zaangażowany w życie Teatru im. Adama Mickiewicza, dostawałem propozycje ciekawych ról. Było bardzo dużo grania, z czasem zacząłem też pracować z młodzieżą.


Pochodzi Pan z Czechowic-Dziedzic, studiował Pan na mającym swą siedzibę we Wrocławiu Wydziale Lalkarskim Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. Ludwika Solskiego w Krakowie. W jaki sposób znalazł się Pan akurat w Częstochowie?


Po dyplomie we Wrocławiu szukaliśmy z żoną pracy w wielu miejscach w Polsce. Obiecaliśmy sobie, że pójdziemy tam, gdzie będzie praca dla nas obojga. Byliśmy już trochę zmęczeni, bo propozycje dostawałem albo ja, albo moja żona. Nasz kolega Robert Rutkowski, dowiedział się, że Tadeusz Kijański (ówczesny dyrektor sceny częstochowskiej) szuka młodych aktorów. Przyjechaliśmy, obejrzeliśmy kilka przedstawień, poszliśmy na rozmowę i stało się. Niestety, pan Kijański, który nas przyjmował, po wakacjach już nie był dyrektorem, co moim zdaniem pogorszyło kondycję teatru.


Podobno nie od razu chciał Pan być aktorem. Ciągnęło Pana do stolarki, leśnictwa i grania na perkusji… Skąd takie pomysły?


Tak, tak (śmiech). Nigdy nie potrafiłem grać na żadnym instrumencie, ale najbardziej podobała mi się perkusja, więc pomyślałem, że gdybym kiedyś miał się nauczyć grać, to najchętniej właśnie na perkusji. Co do leśnictwa, to jako chłopak bardzo dużo czasu spędzałem w górach. Uwielbiałem wyprawy, pikniki, włóczenie się ze znajomymi po lasach. W końcu korzenie zobowiązują - istnieje bowiem góra Hutyrów, choć nie jest to znany szczyt. Pomyślałem wtedy przez moment, że może warto byłoby związać z górami swoją przyszłość. Miałem w tych okolicach wujka – wspaniałego człowieka, który był stolarzem. Robił piękne rzeczy, no i stąd już krok do mojego kolejnego pomysłu, czyli zajęcia się stolarką. Takie tam…


Co zdecydowało, że jednak zdecydował się Pan zostać aktorem?


Przypadek. Nie miałem pojęcia, co robić po liceum. Interesowało mnie wszystko i nic. Najchętniej chodziłem po górach. I znowu traf chciał, że na rodzinnej imprezie spotkałem aktorskie małżeństwo z Bielska–Białej: Jacka i Małgosię. Pomogli mi wybrać teksty na egzamin. Pomyślałem, że to będzie przygoda. Szczerze mówiąc, nie wierzyłem, że się dostanę, ale nie miałem nic do stracenia. Znalazłem się jednak na liście przyjętych i tak się zaczęło.


Dzięki swojemu zawodowi ma Pan możliwość wcielania się w różne role. Udało się być na scenie stolarzem, leśnikiem, czy też perkusistą?


Nie do końca. Najbliżej chyba byłem stolarstwa, kiedy robiliśmy z Andrzejem Sadowskim ,,Skrzyneczkę bez pudła” na podstawie opowiadania Wiesława Dymnego. Sporo się tam rozprawiało o stolarce i było to bardzo ciekawe przedstawienie.


Po 30 latach pracy Pana dorobek artystyczny jest pokaźny, naliczyłam ponad 50 ról w spektaklach teatralnych, a to nie wszystko. Pojawia się Pan też przed kamerami – w serialach, filmach, Teatrze Telewizji. Prowadzi Pan jakąś statystykę?


Nie prowadzę żadnej statystyki. Moja żona od dłuższego czasu zbiera zdjęcia i plakaty z przedstawień, w których graliśmy. Moim zdaniem zbliżam się powoli do setki tytułów. Próbował to policzyć mój dyrektor, ale powiedział, że po siedemdziesięciu stracił cierpliwość. Zdarzały się i zdarzają występy przed kamerą, ale teatr jest dla mnie najważniejszy i jeżeli nic się nie zmieni, jemu poświęcę resztę swojego zawodowego życia.


Pamięta Pan swoją pierwszą rolę?


Swojej pierwszej roli chyba nikt nie zapomina. To jest duże przeżycie. Zawodowy teatr, widownia. Cała ta teatralna magia, na którą się czeka przez całe studia. Niestety, mój debiut był nieudany, nie było to dobre przedstawienie. Nie uważam, iż była to wina aktorów, raczej nie najlepszego tekstu i przede wszystkim złego reżysera, choć brak naszego doświadczenia również zaważył na całości. Dziś po paru próbach wiemy, kiedy coś jest nie tak. Wtedy razem z moim kolegą Robertem Rutkowskim brnęliśmy w złym kierunku, utwierdzani przez reżysera, że wszystko jest dobrze. Podsumowując, moja pierwsza sztuka to był kubeł zimnej wody na głowę.


A co z widownią? Reakcja widzów stanowi dla Pana miernik poziomu kreacji aktorskiej?


Widownia dla nas, aktorów, jest oczywiście bardzo ważna. Dziś, w czasach pandemii, tę prawdę rozumiemy szczególnie dobrze. Na moim jubileuszu z okazji 30-lecia pracy artystycznej było 96 widzów, czyli tylu, ilu można było wpuścić do teatru z powodu obostrzeń. Cieszyłem się, że są. Jeśli chodzi o reakcję publiczności, to jest ona ważna: albo potrafimy zabrać widza w proponowany przez nas świat, albo nie. I to czujemy, grając na scenie. Nie chodzi o to, aby szarżować, bo widownia potrafi pokierować niekoniecznie w dobrą stronę. Czasami cisza na widowni jest więcej warta, niż żywiołowe reakcje. Jednak absolutne milczenie jest w teatrze rzadkie.


Podczas tych 30 lat widownia się zmieniła, choćby z powodu telefonów komórkowych, o wyłączeniu których widzowie często zapominają lub, co gorsza, odbierają je podczas przedstawień. Dostrzega Pan to?


Oczywiście, że słyszymy dzwoniące telefony, gwałtowne próby znalezienia ich i odrzucenia połączenia. Choć zdarza się wręcz przeciwnie – osoba, której telefon dzwoni, udaje, że to nie jej aparat. Zdarzają się też rozmowy podczas przedstawień. Trochę do tego przywykliśmy, na szczęście nie dzieje się to zbyt często. Zwykle to po prostu ignorujemy. Generalnie - co do zmiany sposobu zachowania się widowni - uważam, że jest lepiej niż kiedyś.


Pana żona jest aktorką, czasami można oglądać Was oboje w jednym przedstawieniu. Jest to wtedy łatwiejsze, czy trudniejsze wyzwanie?


Lubię grać z moją żoną. Jest bardzo dobrą aktorką. Oczywiście czasami się o coś sprzeczamy i nie zgadzamy w niektórych kwestiach, ale praca z Agatką jest zawsze twórcza. Dobrze się znamy. Wystarczy nieraz jedno spojrzenie lub słowo i wiemy, o co chodzi.


Pana jubileusz aktorski przypadł na bardzo specyficzny rok - rok covidowy. Jak widzi Pan przyszłość teatru po pandemii?


Myślę, że kiedy nastąpi koniec pandemii, to wszystko wróci na swoje stare tory. Dla teatru nie ma nic gorszego niż zakaz gromadzenia się ludzi. Myślałem, że sztuce nic nie jest w stanie zagrozić, ale pandemia okazała się dla niej śmiertelnie niebezpieczna