SZUKAJ
CO/GDZIE/KIEDY W CZĘSTOCHOWIE Portal kulturalny

CGK 2/2020

Pobierz PDF

Kocham grać na tej scenie

Laureat Nagrody Teatralnej Prezydenta Miasta Częstochowy za najlepszą rolę męską w sezonie artystycznym 2018/2019 za rolę Merkina w sztuce „Poniżej pasa” oraz nominowany do tytułu Osobowość Roku 2019 w kategorii Kultura za tę samą rolę – Waldemar Cudzik, obchodzi w tym roku 25-lecie pracy aktorskiej.


Michał Wilk: 25 lat na scenie minęło. Odczuwa Pan upływ tego czasu?


Waldemar Cudzik: Wolniej odczuwałem upływ czasu, kiedy byłem aktorem z dziesięcioletnim stażem. Teraz odczuwam go tak, jak każdy starszy facet. Czas upływa w tempie błyskawicznym. Nie tak dawno temu miałem jubileusz 20-lecia, a teraz już 25-lecia pracy zawodowej. Wkrótce będzie 30-lecie... Zatem to bardzo szybko się toczy.


Pana związki z teatrem są jednak znacznie dłuższe. Zaczęło się w Krakowie…


Tak. Po maturze wylądowałem na wydziale geologii Uniwersytetu Jagiellońskiego, gdzie studiowałem dwa lata. Jednak w trakcie studiów zacząłem chodzić na spektakle, za co jestem wdzięczny Krakowowi. W efekcie wybuchła wielka miłość do teatru. Przy okazji okazało się, że mam jakieś predyspozycje do zawodu aktora. Zaczęło się na scenach totalnie amatorskich – na początku był Dom Kultury Kolejarza, potem dostałem się do studenckiego Teatru 38, który w tamtych latach był dosyć poważany
i znany w Polsce i Europie. Udało mi się z nim trochę pojeździć po świecie. W tym czasie zdawałem po raz pierwszy do szkoły teatralnej. Nie dostałem się. Po roku spróbowałem jeszcze raz i już się udało.


A jak to się stało, że trafił Pan do częstochowskiego teatru?


Po ukończeniu studiów miałem troszkę dość Krakowa. Postanowiłem, że wrócę w rodzinne strony. Dostałem angaż w teatrze w Opolu, gdzie przepracowałem dwa sezony, ale wskutek różnych perturbacji musiałem zrezygnować. Za namową kolegi przyjechałem do Częstochowy na rozmowę kwalifikacyjną. Zostałem przyjęty i tak to się toczy. Kocham grać tutaj na tej scenie.


Gdy z perspektywy czasu patrzy Pan na nasz teatr i na siebie w tym teatrze, to co Pan widzi?


Po tylu latach mogę sporo powiedzieć. Teatr przeszedł wielką metamorfozę. Na początku lat 90. XX w. to był trochę taki teatr z lat 60. - ale dyrekcja Henryka Talara to odmieniła. Zmienił się zespół, całość nabierała bardziej profesjonalnego kształtu. My zaczęliśmy dużo grać, a ludzie zaczęli przychodzić. Oczywiście nie neguję tego, co było wcześniej, po prostu wówczas teatr totalnie się zmienił. Potem nastąpiła dyrekcja Marka Perepeczki, Katarzyny Deszcz. Teraz jesteśmy teatrem eklektycznym, rzemieślniczym, musimy grać wszystko, by zadowolić całą widownię. Teatr im. Adama Mickiewicza jest jedynym teatrem instytucjonalnym w mieście, dlatego spoczywa na nim obowiązek docierania do jak najszerszej publiczności.


Dla niektórych osób jubileusz to okazja do podsumowań czy wspomnień. Jest w Pana pracy zawodowej coś – rola, zdarzenie, osoba – co zapadło Panu szczególnie w pamięć?


Zacznę od szkoły teatralnej, bo to bardzo istotny element zdobywania mojej świadomości aktorskiej. Moja prowadząca – profesor Anna Polony, aktorka typowo intuicyjna, nie intelektualistka (mówię tu o intelektualizmie scenicznym, bo są tacy aktorzy, którzy reagują bardzo emocjonalnie, intuicyjnie, a są tacy, którzy starają się wszystko przetrawić; jednym udaje się lepiej, innym gorzej, nie neguję żadnej z metod) – nauczyła mnie tego intuicyjnego podejścia do zawodu, który moim zdaniem się sprawdza. W moim przypadku bardzo często potwierdza się zasada mówiąca, że pierwsza myśl okazuje się najtrafniejsza. Oczywiście nie zawsze tak jest, ale w większości sytuacji tak - więc hołduję temu typowi aktorstwa. Później, po wielu latach, znaczące było dla mnie spotkanie z Adamem Hanuszkiewiczem. Realizowaliśmy wtedy „Balladynę”. Miałem tego pecha - a może nie pecha - że grałem Kirkora, który w tej inscenizacji rozpoczyna spektakl. Jego słowa są pierwszymi w sztuce. I tylko te słowa: „Rady zasięgnąć warto u człowieka...”, zaczęliśmy ćwiczyć z reguły na każdej próbie, po cztery godziny. Dlaczego? Dlatego, że to jest nauka akcentów, nauka myślenia, nauka tego, co się chce powiedzieć oraz tego co ważne, a co nie. No i to mi bardzo pomogło. Do teraz pamiętam, że po coś się wchodzi na scenę, że po coś się coś mówi, że to widz musi zrozumieć. Ja nie muszę rozumieć do końca. Ja muszę tylko przekazać tak, żeby widz zrozumiał lub odebrał w jakikolwiek dla siebie korzystny sposób. Następnym dużym krokiem była współpraca z Adamem Sajnukiem z Teatru WARSawy w Warszawie, który zrobił z nami „Efekt” – kontrowersyjny spektakl. To było niesamowite przeżycie. Na koniec dodam jeszcze współpracę z André Hübnerem-Ochodlo. To chyba już moja dziewiąta realizacja z nim. Świetna sprawa. Między nami panuje duża swoboda, dogadujemy się bez słów. Nie ma nic gorszego dla aktora, gdy czuje się zażenowany, że coś chce, ale wstydzi się pokazać. To jest już koniec. U André tego nie ma. On jest bardzo otwarty. Ja też się otworzyłem. Dlatego z dziesiątek propozycji jesteśmy w stanie zrobić bardzo szybko w miarę solidny spektakl.


Wspomniał Pan o teatrze eklektycznym i rzemieślniczym charakterze pracy, a w jakim repertuarze czuje się Pan najlepiej?


Nienawidzę tekstów przeintelektualizowanych i przepsychologizowanych, ale ogólnie mogę zagrać we wszystkim. Wynika to z warsztatu, który zdobywa się z biegiem lat. Jeśli jednak miałbym wybierać, to wybrałbym delikatne opowieści obyczajowe, ale takie, które naprawdę mówią coś o życiu. Opowieści ambitne i mądre. Tam – moim zdaniem – istnieje wielka szansa na nawiązanie bardzo intymnego dialogu z widzem.


Wiem jednak, że wyjątkowo ceni Pan sobie spektakle dla dzieci…


Tak. W kontekście tego, co powiedziałem przed chwilą na temat bliskiego kontaktu z widzem, muszę dodać, że bywały takie lata, gdy dzieci były najuczciwszym odbiorcą, jakiego miałem w teatrze. Mówię teraz o moim punkcie widzenia. Dlatego tak się w to wciągnąłem. Niespodziewane reakcje, które się zdarzały na spektaklach, bardzo mnie podbudowywały i optymistycznie nastrajały do każdego dnia.


Z kolei aktorstwo filmowe czy piosenkarstwo to już raczej nie Pana żywioł...


Oczywiście gdyby były propozycje filmowe, to bym się starał. Za to o śpiewaniu nie chcę rozmawiać, bo to jest dla mnie najbardziej stresująca forma aktorskiej sztuki. Aczkolwiek gram w spektaklach muzycznych. Na przykład bardzo kochałem – z powodu wykonawstwa moich kolegów z Teatru Atelier – „Wesołe miasteczko – Agnieszka Osiecka. Piosenki ostatnie”. To był spektakl niby muzyczny – choć moim zdaniem poetycki, tylko wykonany w formie wokalnej. Świetne aranże, genialne teksty, łzy na widowni, nasze wzruszenie – to fajne chwile.


A co z pracą lektora?


Oj, to było kiedyś, dawne czasy. Ale nawet ostatnio jakiś młody człowiek znalazł grę komputerową z lat 90. i napisał do teatru, że chce autograf „tego pana, co to nagrywał”. On sam to znalazł. To niesamowite – po dwudziestu latach przychodzą takie wspominki. Poza tym nagrywałem reklamy, pracowałem w radiu, przeczytałem też kilka nowel Prusa czy Sienkiewicza. I to wszystko.


Ma Pan przed sobą jeszcze jakieś aktorskie wyzwania, cele do osiągnięcia?


To trudno określić. Nie mam celów, po prostu czekam. To ciągłe czekanie jest chyba ciekawsze niż planowanie. Ja nie mam czegoś takiego, że „chciałbym zrobić to”.


A zamierza Pan jakoś szczególnie świętować swój jubileusz?


U nas w teatrze tradycją jest, że dyrekcja podczas znaczącego dla aktora spektaklu – w moim przypadku jest to „Poniżej pasa” – składa podziękowania. Ja z kolei nie organizuję żadnej fety czy koncertu. Nie…, to nie ja.