SZUKAJ
CO/GDZIE/KIEDY W CZĘSTOCHOWIE Portal kulturalny

Trzy fotografie aktorki Agaty Ochoty-Hutyry
4/2021

Pobierz PDF

NIGDY SIĘ NIE NUDZĘ

Agata Ochota-Hutyra w pracy zawodowej wymaga do siebie dużo i nie obchodzą jej półśrodki w tworzeniu roli. Nie obawia się trudnej pracy przy realizacji spektakli, w końcu – jak mówi- w pracy aktora chodzi o to, żeby się ze sobą pozmagać.


Magda Fijołek: Niektórych jubileusz zaskakuje, inni z jego okazji zaczynają podsumowywać swoje życie sceniczne. Jak było w Twoim wypadku? Odczułaś te 30 lat pracy?


Agata Ochota-Hutyra: To szmat czasu. Czasu, w trakcie którego pracowałam dużo, ale również czekałam na role oraz spotykałam dobrych reżyserów i tych pozostałych. Jubileusz zawsze trochę zaskakuje, bo razem z nim pojawia się pytanie: „To już tyle lat?”. A po pytaniu niedowierzanie. Mam poczucie przebycia długiej drogi, czasem bardzo trudnej i krętej, ale często też pięknej.


Pojawiłaś się w częstochowskim teatrze wraz ze swoim mężem Adamem oraz Robertem Rutkowskim i Małgorzatą Marciniak. Wszyscy mieliście debiuty w tym samym sezonie. Pamiętasz swój? Jaka to była rola?


To było zastępstwo w przedstawieniu „Zabawa w śmierć”. Reżyserem był Tadeusz Kijański. Poznałam wtedy Marka Ślosarskiego, Michała Kulę, Celinę Putro, nieżyjącego już Bońka Dymarczyka. Pierwsze wejście na scenę i od razu taka wyrazista rola. Byłam cała poobijana po próbach, bo było dużo biegania. Byłam też bardzo zestresowana z powodu odważnego kostiumu - kabaretki, wysokie buty, skórzany gorset, blond peruka. Później dowiedziałam się, że reżyser był z mojego debiutu zadowolony, ale i starsi koledzy dali mi odczuć, że nie jest źle.


Wraz z mężem, Adamem Hutyrą zagościłaś w Teatrze im. Adama Mickiewicza na stałe. Jak to jest być małżeństwem aktorskim?


Często jest to trudne. Ale ja lubię grać z Adamem. On jest bardzo pracowitym, kreatywnym, dowcipnym i otwartym aktorem, ma też dystans do siebie. Mówię to jako koleżanka ze sceny, nie jako żona. Może nas różnić wiele rzeczy, ale podejście do pracy mamy podobne. Na scenie jesteśmy kolegami, nawet w spektaklach, w których gramy blisko jako para.


Kiedy gracie sceniczne małżeństwo, przygotowujecie się razem także w domu?


Nie, nie. Pracujemy oddzielnie. Możemy sobie przegadać scenę, ale to wszystko. Od prób jest teatr.


Masz w swoim dorobku całe spectrum bohaterek/bohaterów: od baśniowego Kruka w „Królowej śniegu”, przez bezwzględną Panią Venable w „Nagle zeszłego lata”, zabawną Barbarę Smith w „Mayday”, do lirycznej Beli w „Sprzedawcach gumek”. Jaka lubisz być na scenie?


Lubię zaskakiwać siebie i innych. Lubię zmienność. Nie znoszę stagnacji, rutyny, gotowych rozwiązań. Cieszy mnie etap prób, pod warunkiem, że jest to praca nad dobrym tekstem literackim, z co najmniej rzetelnym reżyserem i twórczymi partnerami. Wtedy mogę pracować do upadłego. Jestem wymagająca w stosunku do siebie i innych. Lubię w aktorstwie to, co jest „pomiędzy”, co jest nie do końca nazwane, co jest tajemnicą. A jednocześnie cenię konkret, czyli ciężką, uczciwą robotę.


A co masz na myśli, mówiąc „wymagająca wobec siebie”?


To znaczy, że bardzo rzadko zadowalam się tym, co mi wyszło na próbach i próbuję jeszcze głębiej wejść w postać. Premiera to takie oddanie „naszego dziecka” - czyli zrobionego spektaklu - w ręce, oczy, zmysły i doznania widzów. Dla mnie jednak to nie jest koniec pracy nad rolą.


Muszę się przyznać, że bardzo lubię Cię oglądać w bajkach… Ostatnio w roli Kruka w „Królowej Śniegu”, a wcześniej Ryjka w „Muminkach”.


Miło mi, że dostrzegłaś te postacie, bo w bajkach lubię grać nie-ludzi, wykraczać poza ustalone normy. Jest dla mnie ciekawe, że te istoty mają tak wiele wspólnego z człowiekiem. Granie takich postaci może przynieść też dużo zabawy. Cieszę się, że te role są dobrze odbierane zarówno przez dzieci, jak i dorosłych. Nie jest dla mnie ważne, dla jakiego widza gram, młodszego czy starszego, bo każdego widza traktuję serio.


Szanujesz każdego widza...


Tak, po prostu nie odpuszczam sobie, bez względu na to, czy mam dobry czy gorszy dzień.


Ostatnio możemy Cię oglądać w spektaklu „Dziewiąty Dzień księżycowy”. Wierzysz w ludzkie przemiany - takie, jakie dokonują się w tym przedstawieniu?


Podobno ludzie się nie zmieniają i zawsze w duchu zostają tacy sami jak byli. Zawsze wyzierać z nas będzie nasze „ja” z przeszłości. Dlatego - moim zdaniem - tak ważne jest, aby świadomie doświadczać tego, co nas spotyka. Wtedy jest szansa, że może zmienimy nasze myślenie o sobie, o innych, o świecie. Tylko wyjątkowi ludzie potrafią dokonać radykalnej zmiany swojego życia – rzucić wszystko i zacząć od nowa lub robić w życiu to, co nie znajduje akceptacji u innych. Na pewno tak mają postacie literackie i to jest piękne w literaturze, dramaturgii. Prawdą jest też to, co ukazuje nasze przedstawienie - że czasem w życiu pojawia się cezura lub osoba, która ma na nas tak silny wpływ, że nasze życie idzie w innym kierunku.


Taką cezurą w naszym życiu będzie na pewno stan pandemii... Co może ona zmienić?


Dla mnie nic już nie będzie takie samo. To zatrzymanie, spowolnienie życia, dało mi czas. Pojawiła się refleksja, co dalej? I myśl: „nie wszystko, nie za każdą cenę, może nie warto...”. Pandemia skłoniła mnie, żeby być bliżej natury.


W roku 1995 zostałaś wyróżniona nagrodą „Złota Maska”. Tamten rok to role w „Bestii i Pięknej”, „Łysej śpiewaczce”, „Balladynie” oraz praca z Adamem Hanuszkiewiczem, Henrykiem Talarem, Jarosławem Kilianem. To przedstawienia, które przeszły do historii naszego teatru jako wyjątkowe. Jak wspominasz tamten czas?


To na pewno były „tłuste lata” dla naszego teatru, ukształtowały też mnie jako aktorkę. Ci twórcy, których wymieniłaś, to wielkie indywidualności. Można się było od nich wiele nauczyć, choćby ze sposobu realizacji spektakli. A praca nad tymi przedstawieniami wcale nie była taka miła, łatwa i przyjemna - jednak w końcu o to chodzi, żeby się trochę pozmagać.


Co masz na myśli, mówiąc „tłuste lata”?


Wtedy o naszym teatrze było głośno, nie tylko w Częstochowie. Jeździliśmy na festiwale i przeglądy. Przyjeżdżało wielu ciekawych ludzi.


Robert Rutkowski zdradził nam, że tekstów scenicznych lubi się uczyć w lesie, Iwona Chołuj - podczas szybkiego marszu lub biegania. Jaki jest Twój sposób na opanowanie tekstu?


Mam to szczęście, że szybko uczę się tekstu i najłatwiej wchodzi mi on, kiedy mam próby czytane. Wtedy tekst sam mości się w mojej głowie. Żadnych magicznych sztuczek.


Sięgnijmy jeszcze do korzeni. Jak to się stało, że Agata Ochota została aktorką?


Byłam humanistką - marzyłam o pisaniu, myślałam o dziennikarstwie, filologiach - ale teatr okazał się silniejszy. Miałam bardzo fajną klasę w liceum, wszyscy humaniści, wymienialiśmy się książkami. Każdy pretekst był dla nas dobry, żeby zrobić coś kreatywnego. Ponieważ wygrałam olimpiadę polonistyczną, nie musiałam zdawać egzaminów na studia filologiczne. Natomiast pojechałam zdawać do szkoły teatralnej, bo coś nieokreślonego mnie tam pchało. Dostałam się od razu i w ten sposób stałam się aktorką. A papiery na studia filologiczne zostały na Uniwersytecie w Warszawie.


A jaka jest Agata Ochota–Hutyra poza sceną? Do których z wymienionych już ról teatralnych byłoby Ci najbliżej?


Poza sceną cenię sobie prywatność. Jestem bardzo ostrożna w osądzaniu innych i nie cierpię kategoryzacji. Odczuwam olbrzymią potrzebę wolności osobistej i nie lubię, kiedy ktoś mnie naciska. Mam skłonność do melancholii, do rozważania wielu rzeczy. Kocham dom, zapach mielonej kawy, pieczonego ciasta, ziół, smacznych potraw i lawendowych świeczek. Lubię wracać do domu, w którym zawsze czeka merdający ogon. Kocham ogród, kwiaty, ciszę, no i książki. Banalnie powiem, że nigdy się nie nudzę.

full-teatralna_wspolnynaglowek.jpg