SZUKAJ
CO/GDZIE/KIEDY W CZĘSTOCHOWIE Portal kulturalny

Trzy fotografie Małgorzaty Marciniak
4/2021

Pobierz PDF

TEATRALNA KUCHNIA MAŁGORZATY MARCINIAK

Wyobraźcie sobie Małgorzatę Marciniak - aktorkę Teatru im. Adama Mickiewicza, znaną między innymi z ról Babci w „Królowej Śniegu”, Pani Holly z „Nagle, zeszłego lata” czy Pani Higby w „Czyż nie dobija się koni?” - jako nawigatora statku. Abstrakcyjna sytuacja, ale takie właśnie było skryte marzenie aktorki, która na równi z aktorstwem kochała żeglarstwo.


Magda Fijołek: Jubileusz Pani pracy scenicznej przypadł na zeszły rok, czyli na bardzo dziwny sezon teatralny, przerywany co chwilę lockdownami. Czy pamięta Pani jakiś inny, tak trudny sezon w swoim życiu?


Małgorzata Marciniak: Jeśli chodzi o rodzaj niepewności czy zawieszenia, czasami bywa tak przy kolejnych zmianach dyrekcji, bo nie znamy jej planów artystycznych. Pierwszy raz miałam do czynienia z taką sytuacją, kiedy byłam przyjmowana przez dyrektora Tadeusza Kijańskiego do pracy w częstochowskim teatrze. Miało to miejsce w czerwcu, a we wrześniu rozpoczynałam pracę już z nowym dyrektorem - Ryszardem Krzyszychą. Ale tego, co obecnie się dzieje, nie możemy z niczym porównać.


Miała Pani szczęście dostać się do teatru wraz ze swoimi znajomymi z jednego roku studiów aktorskich, czyli z Agatą i Adamem Hutyrami oraz Robertem Rutkowskim.


Tak, absolutnie. Mieszkałam z Agatą w jednym pokoju w akademiku. Jednak to, że będę pracować w częstochowskim teatrze, nie było wcale od początku takie pewne. Miałam propozycję pracy w lokalnej telewizji wrocławskiej. Czekałam tylko na końcową rozmową w sprawie określenia szczegółów. Jednak, ponieważ trochę to trwało, uznałam, że jest w tym jakiś znak i pojechałam za kolegami do Częstochowy.


W grupie było Wam łatwiej?


Oj tak, byliśmy razem we czwórkę i stanowiliśmy dla siebie wsparcie. Nie czuliśmy się tacy wyobcowani.


Jaką rolą zadebiutowała Pani na deskach naszego teatru?


To było zastępstwo za jedną z aktorek w przedstawieniu „Lejzorek”. Ale takim prawdziwym debiutem, czyli rolą, którą tworzyłam od początku do końca, była rola w spektaklu „Brat naszego Boga”. Grałam w nim zresztą z przyjaciółmi, czyli Agatą i Adamem Hutyrami.


Jak to jest grać z przyjaciółmi od serca? Nie ma słabych momentów?


Jeśli ma się to szczęście, że przyjaciel jest dobrym aktorem, to nie ma dużo problemów. Co nie znaczy, że jest łatwiej. Wiem, na co ich stać i to stawia poprzeczkę dosyć wysoko. Ale to tylko mobilizuje.


Mówiłyśmy o Pani debiucie, a Pani najtrudniejsza rola?


To jest tak, że te najtrudniejsze role najbardziej cenię i potem nie umiem już powiedzieć, że były trudne. Każda rola na jakimś etapie budowania jest wyzwaniem. Dotyczy to nie tylko ról głównych, ale również tych drugoplanowych czy epizodycznych. Tak było przy przedstawieniach reżyserowanych przez Adama Hanuszkiewicza, tak też było u Adama Sajnuka, u którego mówię jedno słowo. Trudności ról nie można traktować jednoznacznie. Bardzo lubię, kiedy reżyser przyjeżdża i widzi nas – aktorów - w rożnych spektaklach, a potem nie bazuje na tym, co w nich pokazaliśmy, tylko daje nam zgoła inne zadanie.


Podobno bardzo ważnym dyrektorem w Pani życiu był Henryk Talar?


Kiedy Henryk pojawił się w teatrze pierwszy raz, na wszystkich padł blady strach, bo był on bardzo wymagający - wobec siebie i wobec aktorów. Pomimo wzajemnej sympatii, do tej pory mówię do niego z szacunkiem: Panie Dyrektorze, a tylko czasami Henryku. Pierwszą rolą, jaką zagrałam w teatrze podczas jego dyrektury, była bajka „Pchła Szachrajka”. Spektakl dał nam wiele radości i satysfakcji, wraz z innymi aktorami graliśmy w nim kilka ról jednocześnie. Było to przedstawienie bardzo wyczerpujące fizycznie. Grając w nim, schudłam w krótkim czasie 10 kilogramów. Chwilę później zaczęły wchodzić na afisz kolejne sztuki i cały zespół aktorski pracował w olbrzymim tempie z różnymi reżyserami, zarówno cenionymi autorytetami, jak i młodymi zdolnymi. Henryk miał szczególne wyczucie do takich twórców.


Wiele razy grała Pani w bajkach, ostatnio w „Królowej Śniegu”...


Bardzo lubię bajki. Jeśli zaś chodzi o „Królową Śniegu”, to fajnie jest również być za kulisami tego przedstawienia, patrzeć, jak ono ożywa. Ten spektakl jest bardzo trudny technicznie.


W komediach też tworzy Pani fantastyczne postacie.


Mam tylko nadzieję, że dziewczyny moich synów nie posądzą mnie o bycie w przyszłości taką okropną teściową, jak ta, którą gram w „Przyjaznych duszach”. Jestem postrzegana przez niektórych jako osoba ciepła, a ta kobieta ma mocny charakter! (śmiech)


Łatwo jest grać w komediach?


Lubię komedie, nie lubię fars. W farsach wszystko jest przerysowane, natomiast w komediach śmiejemy się często z samych siebie. Uważam, że w rolę komediową trzeba wejść i być postacią, którą się gra, tak samo jak w rolach dramatycznych. Wtedy cały komizm jest naturalny. Tak przecież jest u Moliera czy Fredry… Uważam, że grając komedie, powinniśmy dążyć do takiego mistrzostwa, jakie osiągnęli aktorzy w filmie „Sami swoi”.


A co, jeśli w komedii aktor się „zagotuje”?


W komedii to jeszcze pół biedy. W różnych spektaklach zdarzają się pomyłki wynikające z kontekstu. W jednym z przedstawień Marek Ślosarski, powiedział, że jego kolega ma kochanka, zamiast kochankę. Było to o tyle zabawne, że zupełnie nie zorientował się, co powiedział.


Zdarza się też, że tekst ulatuje z głowy..

.

Wtedy można liczyć na kolegów, którzy podrzucą tekst. Na swoim koncie mam zabawną historię z taką białą plamą w głowie. Chodzi o spektakl „Kram z piosenkami”. Śpiewałam w nim piosenkę i umknęło mi słowo. Wszyscy zamarli, a ja, niewiele myśląc, krzyknęłam do naszego pana akustyka: „Stop, Panie Zdzisiu, stop”. Wtedy on zatrzymał taśmę, ja zeszłam ze sceny i za chwilę zaczęłam scenę od początku. Publiczność zupełnie się nie zorientowała, myślała, że tak miało być.


Jaka droga życiowa zaprowadziła Panią do bycia aktorką?


To chyba jest tak, że każdy młody człowiek czuje się w czymś dobrze. Coś go interesuje, nikt go do tego nie musi namawiać. W moim przypadku był to między innymi teatr. Byłam bardzo zaangażowana w kółko teatralne. Pamiętam, że kiedyś, do spektaklu „Śluby Panieńskie”, mieliśmy wypożyczone kostiumy z Teatru Narodowego. To było wielkie przeżycie. Moim drugim hobby było żeglarstwo i tak się w nie wkręciłam, że zdawałam nawet do szkoły morskiej w Gdyni, na nawigację. Miałam jednak pecha, bo w tamtym czasie na nawigację nie przyjmowano kobiet. Dodam, że na ten kierunek zdawałam w tajemnicy przed rodzicami. Miłość do żeglowania została mi do dziś. Zanim jednak zdałam do szkoły aktorskiej, trafiłam do studium aktorskiego w Ciechanowie, gdzie Ewa Różbicka z niezwykłym zaangażowaniem prowadziła swoją grupę. Miała też wielką wiedzę o teatrze. Wielu jej wychowanków spotykałam później w swoim życiu zawodowym. To studium utwierdziło mnie w przekonaniu, że chcę zostać aktorką.


A jakie miała Pani wtedy wyobrażanie o tym zawodzie?


Nie miałam romantycznych wyobrażeń. Nie byłam lekkoduchem. Nie myślałam o tym w kategoriach, że będę na pierwszych stronach gazet. To było nieistotne. Dla mnie liczyło się spotkanie z drugą osobą, spotkanie z widzami. Zawód aktora daje duże pole do rozwoju. Pozwala przenosić się do różnych światów oraz wcielać w rozmaite postacie. Mogę z pełną świadomością powiedzieć za Panią Mają Komorowską, że w miarę zdobywania doświadczenia w tym zawodzie, wiem, że aktorstwo to bardziej zdejmowanie masek niż ich zakładanie.


full-teatralna_wspolnynaglowek.jpg