SZUKAJ
CO/GDZIE/KIEDY W CZĘSTOCHOWIE Portal kulturalny

Aktor Sebastian Banaszczyk
CGK 12/2019

Pobierz PDF

NIE TYLKO AKTOR

20 lat temu zakotwiczył w Częstochowie i w Teatrze im. Adama Mickiewicza. Na scenie był już Diabłem, Rakiem, Iwanem Łomowem, a ostatnio wciela się w rolę Kornela w komedii „Testosteron”. W tym roku Sebastian Banaszczyk obchodzi jubileusz swojej pracy.


Magda Fijołek: Przyznał Pan, że na nasze spotkanie chciał przyjść w koszulce z napisem „Świdnica”. Po tylu latach mieszkania w Częstochowie, nadal czuje się Pan silnie związany ze swoim rodzinnym miastem?


Sebastian Banaszczyk: Tę koszulkę chciałem założyć celowo, żeby zasugerować Pani pytanie. Kocham Świdnicę, to miasto zbudowane w średniowieczu, z charakterystycznym rozkładem ulic wokół rynku, z zabytkami, które sięgają kilkuset lat w przeszłość. Daje mi to wszystko możliwość obcowania z historią i kulturowym dorobkiem średniowiecza. Ta epoka kojarzy mi się z kulturą niesamowicie wysoką. Żyli w niej ludzie o wyjątkowym poziomie duchowym, my w tej chwili w porównaniu z nimi jesteśmy upadłymi aniołami. Jestem również pasjonatem muzyki średniowiecznej. Tak samo malarstwo średniowiecza jest moim zdaniem wybitnym osiągnięciem ludzkiego ducha w sztuce. Bez średniowiecza nie byłoby renesansu.


Czyli to zainteresowanie historią, sztuką i kulturą średniowiecza to jest Pana drugie życie po aktorstwie?


Tak. Mam w domu setki płyt, większość kolekcji to muzyka klasyczna, a przeważająca jej część to właśnie muzyka średniowiecza. Co roku odkrywane są nowe utwory. Mistrzowie, którzy zajmują się muzyką dawną, interpretują je i wydają na płytach, a ja się nimi cieszę.


A nie ma Pan poczucia, że ktoś się pomylił i wyjął Pana z epoki średniowiecza, a następnie przeniósł do współczesności?


Nie, ja lubię moment, w którym żyję. Choć nie do końca akceptuję to, co wyprawiamy teraz jako gatunek... W przeszłości zaś odnajduję wytchnienie od współczesności...


Na scenie teatralnej jest Pan już 20 lat. To dla Pana jakaś granica, czas podsumowań, czy też nie zwraca Pan na to uwagi?


Nie przywiązuję do tego większej wagi. Na pewno jest to jakaś miara czasu. Jednak czy to ma jakiekolwiek znaczenie, czy to jest 20 czy 21 lat?


Na przestrzeni tych lat są role, która są dla Pana najważniejsze?


Nie wiem, czy nazwałbym je najważniejszymi, ale najchętniej wspominam trzy takie kreacje. Pierwsza to Diabeł-Doktor w „Kordianie”, dlatego, że to prawdziwie klasyczny, wysokich lotów repertuar. Druga taka rola to Rak z „Patrz, słońce zachodzi” - nowotwór, personifikacja choroby, która co prawda występuje w świecie realnym, ale jako postać na scenie jest zupełnie abstrakcyjna. Trzecią rolą jest Iwan Łomow w spektaklu „Czechow: żarty z życia”. Na to, że lubię te role, miała też wpływ praca z konkretnymi osobami.


Czechow i Kordian... Lubi Pan klasyczny repertuar w teatrze?


Lubię każde zadanie, łącznie z rolami w przedstawieniach dla dzieci. Kontakt z dziećmi to bardzo cenne doświadczenie dla aktora. W swoim zawodzie lubię spotkania z drugim człowiekiem – widzem oraz partnerem na scenie. Nie dzieliłbym też repertuaru na klasyczny i współczesny. Każda dobra sztuka jest interesującym wyzwaniem, ale przyznam, że za repertuarem zwanym klasycznym trochę tęsknię.


Od początku listopada kreuje Pan główną rolę w „Testoteronie” Andrzeja Saramonowicza, wyzwoliła ona w Panu większy testosteron?


Nie. Ponieważ wydaje mi się, że testosteron wydzielamy przede wszystkim w kontaktach z kobietami. Nasz spektakl ma zaś męską obsadę, więc nie było powodu, by rozwijać pawie ogony. Byliśmy w swoim gronie, w którym się lubimy, więc nie włączał się też testosteron-agresor. Dlatego przez dwa miesiące na spokojnie, twórczo i wesoło pracowaliśmy nad przedstawieniem. A testosteron wyzwolił się pewnie dopiero wtedy, gdy na widowni zasiadły panie.


Czyli uważa Pan, że testosteron wyzwala się tylko wtedy, gdy ma się do czynienia z płcią przeciwną?


W konflikcie z innym mężczyzną testosteron chowa nam ogon pawia, który przeszkadzałby w walce, a wyciąga kły i pazury, przygotowując organizm do skoku - ataku lub ucieczki.


A ucieczka leży w Pan naturze?

Hmmm... Tuż przed ostatecznym terminem podarłem podanie, które miałem przygotowane do złożenia na PWST. Po prostu nagle zmieniłem decyzję. Rano moja mama miała mnie odwieźć na przystanek, jednak kiedy mnie obudziła, poinformowałem ją, że nie będę zdawał. Powiedziała wtedy parę mądrych rzeczy, które okrasiła mocnymi słowami. Sens tej wypowiedzi był taki, że jeśli nie spróbuję, będę żałował do końca życia. Zabrała mnie niemal siłą do dyrektora liceum, a on na szybko wypełnił dokumenty jeszcze raz. Potem wsiadłem do PKS-u i złożyłem je na uczelni. Egzaminy zdałem za pierwszym razem, no i jestem aktorem.


Czemu chciał Pan zrezygnować?

Ze strachu przed upokorzeniem. Egzaminy do szkoły teatralnej były wtedy przed innymi egzaminami na studia wyższe, bałem się, że wrócę do Świdnicy przegrany i będę musiał spojrzeć kolegom i rodzinie w oczy. Testosteron chyba kazał mi wtedy uniknąć domniemanej porażki.


Ale to nie testosteron sprawia, że ucieka Pan z miasta?


Oczywiście, że nie on. Mam taki zawód , że pracuję wtedy, kiedy jestem w pracy potrzebny. Daje mi to możliwość, by każdą wolną chwilę wykorzystywać na kontakt z naturą. Częstochowa jest miastem, które taki kontakt ułatwia. Wystarczy, że wsiądę do autobusu i za około 20 minut jestem na Jurze, gdzie mogę chodzić po lesie. Jestem wtedy szczęśliwy. Lubię też jeździć w Karkonosze. To moje ukochane góry.


Porozmawiajmy jeszcze o Pana wcieleniu muzycznym. Kiedy Pan je w sobie odnalazł?


Zawsze chciałem robić muzykę. Już jako dziecko miałem małą plastikową gitarkę, potem pudło akustyczne. Zamykałem się w pokoju, uszczelniałem drzwi, włączałem magnetofon i nagrywałem swoje utwory. Wtedy na nieszczęście chciałem być wokalistą. Po latach zniszczyłem te taśmy, żeby nikt nigdy ich nie usłyszał. W liceum miałem gitarę elektryczną i z kolegą założyliśmy zespół. Potem przygoda z muzykowaniem się skończyła z powodu studiów aktorskich. Dopiero po nich, kiedy miałem więcej czasu i pojawiły się komputery osobiste, odkryłem, że muzykę można robić w pojedynkę. Wewnętrzny głos powiedział mi: spróbuj, może coś z tego powstanie. Okazało się, że moja pierwsza płyta znalazła bardzo szybko wydawcę i spotkała się z dobrym odbiorem w Polsce oraz na świecie. Dało mi to dobrą energię do tego, by tworzyć dalej. Dzięki internetowi moja muzyka dociera wszędzie (ma ona fanów chociażby w Australii czy Nowej Zelandii), jednak koncertuję sporadycznie, wolę pracę studyjną.


W świecie muzycznym funkcjonuje Pan jako Bionulor?


Ta nazwa wzięła się z prozy Guillaume Apollinaire’a. Bionulor to imię, jakie nadał rybie leżącej na kuchennym stole młody bohater jednego z opowiadań. Spodobało mi się ono w czasach, kiedy jeszcze nie planowałam jego użycia jako pseudonimu artystycznego. Kiedy w 2006 roku wymyśliłem sobie autorski projekt muzyczny, wykorzystanie tej nazwy było oczywiste, choćby dlatego, że funkcjonowała już w moim adresie mailowym. Muzyka, jaką tworzę, jest muzyką elektroniczną, ale nie w popularnym znaczeniu tego terminu. Nie gram na syntezatorach. Moja twórczość wpisuje się w tradycję używania urządzeń elektronicznych do kreowania i obróbki dźwięku... Polska ma fantastyczny dorobek w tej muzycznej dziedzinie – Eksperymentalne Studio Polskiego Radia. Pewnego razu usłyszałem program pana Marka Zwyrzykowskiego, który prezentował różnego rodzaju kolaże dźwiękowe i archiwalia. Słuchałem tego z zapartym tchem.


Przybył Pan do Częstochowy z daleka, ale chyba czuję się Pan tu dobrze? W końcu pracuje Pan w naszym teatrze już 20 lat.


Tak, żyje mi się tu dobrze. Lubię swoją pracę, swój „zakład pracy”, otoczenie, w którym żyję. To więcej niż wygrać milion na loterii. Wychodzę z mieszkania, stawiam pierwsze trzy kroki na ulicy i czuję się szczęśliwy. Jak w pieśni Kochanowskiego: spokojnie mi tu i wesoło. Odpukać