SZUKAJ
CO/GDZIE/KIEDY W CZĘSTOCHOWIE Portal kulturalny

Neonowy napis Szarańcza i zniszczone wagony pociągu topiące się w bagnie

Ślad po szarańczy​

4 stycznia 2022
Rysunkowy portret Adama Florczyka
Udostępnij

W listopadzie miał swą premierę film o częstochowskiej scenie graffiti, zatytułowany „Szarańcza” i wyreżyserowany przez Piotra Klubickiego. Projekcje w naszym mieście (a także te w Krakowie, Lublinie, Gdańsku, Katowicach i Warszawie) cieszyły się sporą popularnością. Nic dziwnego, bo była to niepowtarzalna okazja, by znaleźć się w samym oku cyklonu. My siedzimy bezpiecznie na widowni, a wokół nas wiruje w szalonym tempie nieujarzmiony żywioł – zamalowywane są kolejne ściany, wagony, przestrzenie. Hipnotyczny kalejdoskop barw i kształtów. Unikalne przeżycie.


Z wiekiem mój stosunek do zjawiska graffiti staje się coraz bardziej ambiwalentny. Jestem szczerze rozdarty. Z jednej strony graffiti jest uwodzicielskie jako akt anarchistycznego buntu, niezgody na to, by tylko gruby portfel decydował o tym, kto ma wpływ na wygląd naszych miast. Współczesna przestrzeń publiczna jest totalnie zdominowana przez komunikaty komercyjne i reklamowe – w tym kontekście miejscy writerzy wpisują się w misję sztuki autentycznie zaangażowanej społecznie i kontynuującej tradycję Pierwszej i Drugiej Awangardy. Łatwo tu zbudować narrację szlachetnego łotra, który, napędzany adrenaliną, prowadzi życie pełne przygód, podróży i wyzwań. Wychowani na książkach i filmach awanturniczych, zawsze będą mieli sentyment do takiego ideału. Grafficiarz jest też trochę twórczym szaleńcem, wyjętym spod praw obowiązujących resztę ludzi. Z drugiej jednak strony ten żywioł, który chce zamazać każdy kawałek miasta, jest bezsprzecznie formą wandalizmu. Grafficiarze z premedytacją łamią umowę społeczną i czerpią z tego satysfakcję. Mają frajdę płynącą z tego, że ich działania są nielegalne. Uwielbiam graffiti (w końcu wychowałem się na kulturze hiphopowej), ale mam też świadomość, że tego zjawiska właściwie nie sposób ujarzmić. Nie można też powiedzieć, by - w szerokiej perspektywie - odmieniło ono nasze miasta na lepsze. Dołożyło raczej swoją cegiełkę do wszechobecnego chaosu.


Z burzą tak sprzecznych uczuć wybrałem się w grudniu na projekcję „Szarańczy”. Od kilku lat słyszałem plotki, że powstaje film o częstochowskiej scenie graffiti i im dłużej musiałem na niego czekać, tym mój apetyt rósł. Byłem ciekawy, jak autorzy poradzą sobie z tym nie łatwym przecież tematem. Jak pogodzą wszystkie paradoksy i co nowego wniosą do toczącej się dyskusji. Oczekiwałem jakiejś formy dokumentalnej, dlatego też byłem zaskoczony już na samym początku. Bowiem „Szarańcza” to raczej filmowa impresja, zbudowana na bazie dźwięków hip hopu, dokumentacji foto i wideo z kolejnych grafficiarskich akcji oraz słowno-wizualnego manifestu artystycznego. I to zdecydowanie ma sens! Bo choć chętnie uporządkowałbym sobie wiedzę o historii lokalnego graffiti oraz posłuchał anegdot, to jednak uczciwie muszę przyznać, że taka dynamiczna, nieprzewidywalna forma lepiej pasuje do tematu. Pewnie dzięki temu już po kilku minutach projekcji byłem totalnie wciągnięty. Jest coś niebywale hipnotycznego w kolejnych wrzutach na ścianie czy pociągu, fantazyjnych kształtach liter i zestawieniach kolorów. Szczególnie, jeśli dostajemy je podane w szybkim i wysmakowanym montażu.


Film Piotra Klubickiego z jednej strony mitologizuje trochę postać grafficiarza, artysty-partyzanta, a z drugiej jest boleśnie szczery. Bo świetne są zastrzyki adrenaliny podczas akcji, fajnie jest „udawać niewidzialnego” i malować w ekstremalnym pośpiechu, ale w dłuższej perspektywie bywa to wyjątkowo męczące i ma swoją cenę. Czuć to też w tym filmie. Widać, jak brawurowy to sposób na życie, ile tu trzeba refleksu, techniki oraz pomysłowości. Widać jednak również, jak bardzo graffiti jest żarłoczne. Jak pochłania kolejne miasta i samych grafficiarzy.


Seans „Szarańczy” nie pomógł mi uporządkować sobie w głowie mojego stosunku do tego zjawiska, ale za to pozwolił mi zerknąć za jego kulisy. I muszę przyznać, że było to bardzo ekscytujące przeżycie. Zachęcam każdego do wypatrywania kolejnych pokazów. I bardzo jestem ciekaw, jak odebrali ten film częstochowscy grafficiarze. Ja wyłapałem kilka kultowych miejscówek, ważnych nawiązań, ale - ponieważ jestem z zewnątrz - to zapewne wiele smaczków mi umknęło. Zastanawiam się, czy film wywołał jakieś gorące dyskusje w środowisku. Wizualizuję sobie, że ktoś mógł się nawet obrazić i ruszyć w miasto, by dokonać vendetty na murach – to byłby dopiero emocjonujący epilog „Szarańczy”.


Adam Florczyk

Cykle CGK - Autorzy