SZUKAJ
CO/GDZIE/KIEDY W CZĘSTOCHOWIE Portal kulturalny

Adam Markowski

Zima

22 lipca 2024
Udostępnij

Na telefon przyszedł alert RCB, to był początek. Mówili też w telewizji. Straszyli, że śnieg zacznie padać w ogromnych ilościach i nie przestanie przez wiele dni. I że nikt do końca nie wie, kiedy skończą się anomalie pogodowe, ale na pewno nie szybko, raczej nie w tym roku.

middle-CUPRJAK_CZESTONS_16_net(1).jpg

Przez pierwsze tygodnie nie działo się nic niezwykłego. Jeździliśmy do szkoły, do pracy, do marketu na większe zakupy, po makaron, wodę mineralną i papier toaletowy, zupełnie jakby wrócił Covid. Potem powoli odłączano nas od świata. Po miesiącu nie działało miejskie ogrzewanie, sieć komórkowa i Internet. Następnie wysiadł prąd, a do śniegu dołączył siarczysty mróz. W nocy ponad trzydzieści stopni, w dzień dziesięć, piętnaście. Identyczne dni, identyczne noce zaczęły mieszać się ze sobą. Przestało mnie interesować, który to miesiąc, który dzień tygodnia, która godzina. W pewnym momencie nawet czas zamarzł. Większość mieszkańców wyniosła się do ciepłych krajów, do Grecji albo do Egiptu, nie mam pojęcia, nie kontaktowaliśmy się ze sobą.

Może to przypadek, ale w moim mieście zostali prawie sami ludzie z dużymi nosami. Pracownicy huty z kartoflami na twarzy. Pielęgniarki orlice. Urzędnicy z kalafiorami pod oczami. Mój kolega Misiek, epatujący afrykańskim kinolem, wygłosił teorię, według której właśnie my, długonosi, lepiej znosimy trudne warunki atmosferyczne.

– Genów nie oszukasz. Przystosowaliśmy się, ponieważ potrafimy lepiej kumulować energię cieplną w zatokach. To nie może być przypadek. – przekonywał.

Tymczasem śnieg zasypywał miasto, stopniowo zmieniając je w białą pustynię. Za punkty orientacyjne służyły nam wieże kościołów, Świętego Zygmunta, Świętego Jakuba i oczywiście najwyższej w okolicy Jasnej Góry. Obserwowaliśmy niemal opuszczone miasto z wagoników diabelskiego młyna na Placu Biegańskiego oraz z kominów Elanexu i Elektrociepłowni na Mirowskiej. Patrzyliśmy z melancholią. Nie łudziliśmy się, że ktoś przyjedzie i nas uratuje. Chyba nawet nie chcieliśmy ratunku.

Najmniej przysypało dzielnicę Północ. Tam spotykaliśmy się, żeby powspominać. Żywiliśmy się plądrując opuszczone hipermarkety, chociaż nie musieliśmy jeść, mróz zatrzymał przecież metabolizm. Nasze dzieci nie rosły, nie chodziły do szkoły. Lepiły bałwany, zjeżdżały z górek na sankach i nartach, rzucały śnieżkami, budowały gigantyczne tory ślizgawkowe.

Dziadka spotkałem przy dźbowskiej hałdzie, jak zwykle. Łowił w przerębli. Oglądał każdą najmniejszą rybkę z osobna, mówił coś po cichu i delikatnie wypuszczał do wody. Jego ogromny nos nikogo tutaj nie dziwił.

– Naprawdę nie zdajesz sobie sprawy, co jest ważne?! Po co ci ta zima?! Na co czekasz?! – pytał. Wydawał się wściekły.

Zorientowałem się, że ma rację. Pobiegłem ile sił w nogach do zasypanego domu. Przytuliłem dzieci i żonę, wsunąłem stopy pod ciepłą pierzynę. Rozmawialiśmy długo, dniami, nocami, graliśmy w warcaby i częstowaliśmy się słodyczami. Wymyślaliśmy głupie piosenki o ludziach z dużymi nosami. Potem stopniowo zapadliśmy w sen zimowy.

Rano pojawiły się przebiśniegi. W ciągu miesiąca rzeczywistość zmieniła się całkowicie. Spod śniegu wyłoniło się piękne miasto. Czas ruszył powoli. Ludzie wrócili z zagranicy uśmiechnięci i pełni zapału. Ja jeszcze nie wstaję. Czekam aż świat zacznie kwitnąć.

Fot. Adam Markowski

Cykle CGK - Autorzy