SZUKAJ
CO/GDZIE/KIEDY W CZĘSTOCHOWIE Portal kulturalny

Robert Jodłowski

Pierwszy tangista II RP

30 sierpnia 2024
Udostępnij

Nagrał prawie 3 tys. piosenek, na estradzie spędził sześć dekad, w trakcie powstania warszawskiego zagrał aż 104 koncerty, ale w rodzinnym gronie nie zaśpiewał nawet „Sto lat” (nie licząc „Góralu, czy ci nie żal”, który niestrudzenie wykonywał w dzieciństwie). A to tylko kilka ciekawostek z 89-letniego życia Mieczysława Fogga.

middle-448683548_1099267271698125_3922068316584131911_n.jpg

„Nieśmiertelni”, czyli cykl Miejskiej Galerii Sztuki, szykują się na nowy sezon. Już 4 września rozpocznie go spotkanie poświęcone Robertowi Johnsonowi, które w klubie Stacherczak poprowadzi Jan Chojnacki. My, zachęcając do uczestniczenia w muzycznych wydarzeniach jesienią, wracamy do sezonu minionego. I spotkania poświęconego Mieczysławowi Foggowi. O legendarnym pradziadku opowiadał Michał Fogg. Opowiadał tak, że myślę, że nie tylko dla mnie, spotkanie to mogłoby się nie kończyć. Do sali OKF-u weszłam z utartym obrazem artysty i „To ostatnia niedziela” pobrzmiewającym w głowie. Wyszłam zafascynowana historią człowieka, który swoimi losami mógłby wypełnić życiorysy przynajmniej kilku osób.

- Życie Mieczysława Fogga to genialny przykład historii współczesnej. Przeżył niemal cały XX w. I co go różni od innych przeżywających te wydarzenia, on we wszystkim brał czynny udział, nie przyglądał się biernie – mówił prawnuk piosenkarza.

3 tys. piosenek

Od razu zdradził, że tego wieczoru opowie bardziej o scenicznej historii sławnego przodka. - Mam nadzieję, że nie rozczaruję państwa, że nie usłyszycie jakichś pikantnych szczegółów z rodzinnych kuluarów, bo takich po prostu nie było i nie ma, a to, co pozostawało w rodzinie, na pradziadka wyraźne i bardzo stanowcze życzenie, było oddzielone nieprzenikalną kreską od pracy. Dla niego śpiewanie było po prostu pracą, ciężką, - jak mówił – rzemieślniczą pracą, w której, jeśli raz na sto piosenek jedna wyszła, to należało się z tego bardzo cieszyć. I widać, że Mieczysław Fogg bardzo konsekwentnie dążył do tego, by tych piosenek, które mu „wyszły” było jak najwięcej. I jest ich całkiem sporo. To zawdzięczał tylko swojej pracowitości i temu, że w sumie nagrał prawie 3 tys. piosenek i grubo ponad 2 tys. tych piosenek przetrwało okupację – zaznaczył.

Jeśli ktoś pomyślał, że będzie nudno, szybko zmienił zdanie. Spotkanie Fogg zapowiadał jako słowno-muzyczne, bowiem poszczególne opowieści przeplatały szlagiery wybitnego artysty wykonane przez znakomitego Jana Traczyka (mam nadzieję, że usłyszymy go jeszcze w Częstochowie!). Pierwszym z przypomnianych utworów było „Tango Milonga”, które za pięć lat skończy setkę i jest jedynym polskim tangiem, które zrobiło międzynarodową karierę.

middle-448562266_1099266948364824_8945825426372156980_n.jpg

Mieczysław Fogg do września 1939 roku nagrał ok. 600. Koledzy nazywali go ponoć „pierwszym tangistą II RP”. Było to podśmiewywanie się z funkcjonującego już określania Aleksandra Żabczyńskiego jako pierwszego amanta II RP – wyjaśnił prowadzący spotkanie.

"Góralu, czy ci nie żal"

Ale od początku. W tym roku (w maju) minęły 123 lata od daty urodzin mistrza. Michał Fogg podzielił się wspomnieniem z dzieciństwa pradziadka, które dobrze oddaje to, czym było śpiewanie dla Mieczysława Fogga. – Ojciec Mieczysława, mój prapradziadek Antoni Fogiel (bo tak brzmiało nasze nazwisko rodowe, które pradziadek zmienił), posiadał dziesięcioro rodzeństwa. W związku z tym przy rodzinnych okazjach pojawiała się gromadka bliska tej, która zebrała się tu na sali. Dla Miecia była to wymarzona publiczność, od małego przejawiał już inklinacje do śpiewania. I jak miał sześć lat, kiedy ta rodzina się schodziła, wraz ze swoją młodszą siostrą, Polcią, wychodzili na środek i mieli swój popisowy numer „Góralu, czy ci nie żal”. Kończyli śpiewać, Polcia biegła bawić się lalkami, wszyscy wracali do zajęć, a Mieciu stał na środku i śpiewał sam tego „Górala”. Potrafił tak i osiem razy, nie bacząc w ogóle na to, że nikt nie zwracał na niego uwagi. To świadczy o determinacji. Bo czym jest bez niej talent. A Mieczysław Fogg miał bardzo jasno obrany cel: chciał śpiewać.

Będą z pana ludzie

Śpiewu uczył się w chórze kościelnym, jednak ojciec – kolejarz (podobnie jak jego ojciec i bracia), widział inną przyszłość dla syna. – Sam był maszynistą, jeździł pociągami z Warszawy do Petersburga, a młody Mieczysław miał zostać inżynierem i budować szybkie tory, po których ojciec będzie jeździł – mówił Fogg. I to się do pewnego momentu sprawdziło, bo na kolei Fogg pracował do ok. 1930 r. (tam zresztą poznał też swoją przyszłą małżonkę – Irenę z Jakubowskich).

middle-448680281_1099266758364843_7110099382417155982_n.jpg

Gdyby nie przypadek (?), być może Fogg pozostałby kolejarzem, ale pewnego dnia na próbę kościelnego chóru nie przyszedł solista. Kierownik przyjaźnił się z wielkim Ludwikiem Sempolińskim i poprosił o koleżeńską przysługę, i zastępstwo. – I tak się szczęśliwie złożyło dla Mieczysława, że Sempoliński stanął koło niego. I po próbie odwrócił się do pradziadka ze słynnymi (przynajmniej u nas w rodzinie) słowami: będą z pana ludzie, niech pan kształtuje ten głos. I dał mu kontakt do znanego profesora Jana Łysakowskiego – taki był finał tej opowieści.

Pensja na kolei jednak nie wystarczała na takie kształcenie. Fogg zaczął więc „chałturzyć”, śpiewał więc uroczystościach mniej lub bardziej radosnych: chrztach, komuniach, ślubach, pogrzebach…

Wśród ulubieńców Piłsudskiego

Kolejna rewolucja także związana jest z kościelnym chórem, bo to tam, wraz z kolegami, Fogg wpadł na pomysł założenia nowego chóru. I tak ok. 1928 r. zaczyna się historia, która ukształtowała życie Fogga na kolejne sześć dekad. – Plan był taki: chór rewelersów, cztery-pięć szkolonych głosów z akompaniamentem fortepianu lub akordeonu. Poznają kompozytora Władysława Daniłowskiego, który przybiera pseudonim Dan i zakładają Chór Dana, który z miejsca staje się znany na całym świecie. Powiem to - nie jako osoba spokrewniona z członkiem chóru Dana i nie jako pasjonat tego okresu muzyki - tylko jako dziennikarz, który zawodowo zajmuje się historią muzyki rozrywkowej: do dnia dzisiejszego nie było artysty, który zbliżyłby się do tego sukcesu, który osiągnął Chór Dana. Oni występowali na dworach włoskich, byli ulubieńcami Józefa Piłsudskiego, dla którego występowali na prywatnych koncertach w Zamku Królewskim, Rosja Sowiecka leżała u ich stóp… Są najprawdopodobniej pierwszymi polskimi muzykami, przynajmniej w branży rozrywkowej, którzy dotarli za Ocean. Przemierzyli całe Stany. Ich tournée trwało tam sześć miesięcy…

middle-448821636_1099266688364850_2092753192164103802_n.jpg

Z chóru zaczął wyrastać solista i w 1938 r. za obopólną zgodą Fogg opuścił te szeregi. Na pierwsze tournée wybrał ponownie Stany, ale pojechał tam aż na osiem miesięcy. I choć gwarantowano mu tam wielką karierę, wiosną 1939 r. wrócił do Polski na słynnym transatlantyku Stefan Batory. W kraju również był wielbiony, świadczy o tym to, że płyta zawierająca utwór „To ostatnia niedziela”, wydana przez Syrena-Electro, dostępna od maja 1935 do 1939 r., sprzedana została w ponad 100 tys. egzemplarzy. Za sukces ten Fogg dostał złote spinki do koszuli. W czasie okupacji zostają one jednak spieniężone. Fundusze piosenkarz przekazał zaś przyjaciołom z warszawskiego getta.

Śpiewający „Ptaszek”

I tu przechodzimy do wojny, ściśle wpisanej w życiorys artysty. W 1920 r. walczył w wojnie polsko-bolszewickiej, w której został dwukrotnie ranny. W 1939 r. od samego początku był w strukturach Armii Krajowej, w zgrupowaniu Gąski, był członkiem Batalionu „Odwet”, a jako pseudonim wybrał „Ptaszek”…

Śpiewał dla rodaków, a okupant dopatrywał się w jego przebojach zagrożenia. Fogg został oskarżony o propagandę i miał zakaz występów. Złamanie go prawie przypłacił głową, spod pistoletu niemieckiego oficera, uratowała go jego wielbicielka, folksdojczka.

middle-448680316_1099266648364854_7745034751032913452_n.jpg

- Pradziadek zawsze podkreślał, że w pierwszej kolejności jest warszawiakiem, w drugiej Polakiem – zdradził prawnuk. Nie dziwi więc, że przed wybuchem powstania 1944 roku, ukrył swoich bliskich w podwarszawskim lasku, a sam wrócił do ukochanego miasta. - 1 sierpnia zameldował się u dowódcy, dostał karabin i został postawiony na warcie. Pradziadek cierpiał jednak na bardzo silną krótkowzroczność, postał więc dwa dni i uświadomił sobie, że to nie jego miejsce. Ale nie w kontekście stchórzenia i zejścia z posterunku. Powiedział więc dowódcy, że on chce iść i śpiewać dla powstańców, dla ludności Warszawy, że tym się lepiej przysłuży, a karabin niech weźmie ktoś młodszy z lepszym wzrokiem. Chodził tak trzy razy i udało się. Śpiewał w szpitalach, na barykadach, w kanałach, w siedzibach oddziałów powstańczych… Według szacunków podczas 63 dni powstania warszawskiego dał 104 koncerty, ostatni w dniu kapitulacji.

Najwytworniejszy Lokal w Mieście

W zdewastowanej Warszawie musiał znaleźć dla siebie jakieś miejsce. Nie miał gdzie śpiewać, udał się do magistrali z prośbą o przydział na lokal na prowadzenie kawiarni. - Dostał lokal – to dość szumnie powiedziane – to zrujnowana witryna na ul. Marszałkowskiej, gdzie pradziadek otwiera Najwytworniejszy Lokal w Mieście (slogan sam wymyślił) i nie ulega wątpliwości, że Cafe Fogg takim lokalem było, bo było po prostu jedynym lokalem w mieście. Ludzie przychodzili tam zostawiając wiadomości, że żyją, że szukają rodziny. Codziennie odbywał się tam koncert, który dawał Mieczysław Fogg. Śpiewał tam przede wszystkim dwie piosenki: „Ukochana, ja wrócę” i „Piosenka o mojej Warszawie” – opowiadał Michał Fogg.

middle-f.jpg

Po roku występów w miejscu bez ogrzewania, wśród wilgoci, dymu, piosenkarz udał się do lekarza, gdzie usłyszał: albo kawiarnia, albo śpiewanie. Kawiarnia została zamknięta, ale nie tylko przez wzgląd na zdrowie właściciela… - Z emigracji wrócił właściciel kamienicy, który ją odzyskał. To był rodzinny interes, praprababcia i prababcia w kuchni, organizacją wszystkiego zajmował się brat Mieczysława, a finalnie wszyscy wyszli goli i weseli z tego interesu. Poza jedną osobą, ale niestety nie był to nikt z naszej rodziny, bo u nas nikt chyba nie ma takiej żyłki, a był to szatniarz

Cafe Fogg się skończyło, a artysta znów nie miał gdzie śpiewać, założył więc w mieszkaniu wytwórnię Fogg Record. – Potem przeniosła się ona do Zakładu Przetwórstwa Owocowo-Warzywnego Feliks Pawłowski i tam już dokonywano nagrań nie w kuchni, nie w salonie, a w stołówce zakładowej, o 14 pracownicy kończyli, stoły były rozsuwane, wchodziła orkiestra i tak tworzono historyczne nagrania. Fogg Record dorobiło się 150 tytułów. I ta historia ma dramatyczny finał, bo w 1950 r. tzw. dekretem Bieruta wytwórnia zostaje zlikwidowana a sprzęt zarekwirowany.

Mała pracowita mrówka

Czy Fogg się poddaje? Nic bardziej mylnego. Ruszył w Polskę i śpiewał wszędzie tam, gdzie chcą go słuchać, występował w remizach, salach bez ogrzewania, orkiestra grała w paltach, on sam zawsze we fraku, bo szacunek dla odbiorcy był ważniejszy niż komfort.

middle-448656732_1099266608364858_9038191039401763749_n.jpg

Jeszcze za życia stał się legendą, mówi się o nim jako nestorze polskiej piosenki, bardzie Warszawy, bardziej powstania warszawskiego. Zresztą – jak zdradzał Michał Fogg – jego pradziadek przydomków miał wiele, o tangiście już wspominałam, ale jednym z ciekawszych była też mała pracowita mrówka.

- W latach 50., 60., padały słowa, że Fogg się skończył, pradziadek nic sobie z tego nie robił, był wierny przedwojennemu repertuarowi. Na początku lat 60. znów zaczął podróżować, był takim towarem deficytowym, wizytówką, wielokrotnie nagradzano go za popularyzacje kultury polskiej za granicą. Odwiedził Mali, Maroko, Malezję… ale zawsze wracał do swojej ukochanej Warszawy. Postanowił też wszystkim udowodnić, że to nie są jego ostatnie słowa. Dokooptował do zespołu kilkoro młodych artystów, jak Sława Przybylska, ruszyli na kilka miesięcy do Rosji, do Mongolii. Występował z grupą Baby Jagi, gdzie dziewczyny miały po 20 lat, a on był panem po sześćdziesiątce. Na scenie można go było zobaczyć w szalonym twiście… - opowiadał prowadzący spotkanie.

Ze sceną pożegnał się w 1986 r. podczas Festiwalu w Opolu. Emerytura trwała zaledwie cztery lata. Fogg zmarł w 1990 r. Za rok minie 35 lat, a jak pokazało to częstochowskie spotkanie, przedwojenne piosenki niezmiennie mają swoich fanów.

Siła „Nieśmiertelnych”

middle-448573780_1099267015031484_2354848910901604118_n.jpg

Ja zostałam zaś fanką motoryzacyjnej opowieści. „Nieśmiertelny”, Fogg był bowiem miłośnikiem czterech kółek, a najmocniej Opli. Nigdy nie śpiewał w domu, robił to w samochodzie. - Nie zaśpiewał nigdy żadnego „Sto lat”, żadnej kolędy, nie było podśpiewywania, dla niego była to praca. On ćwiczył w samochodzie.

I to Mieczysław Fogg uczył malutkiego prawnuczka jak należy pojazd prowadzić. - Pradziadek bardzo dbał o to, żebym bardzo szybko nauczył się prowadzić i już wieku 3 lat sadzał mnie na kolanach. Jak miałem 5 czy 6 lat, ojciec poprosił swojego dziadka o klucze, bo my w ogóle nie mieliśmy wtedy samochodu. Wziął mnie na kolana, las, wąska droga, a ja tak tą kierownicą majdnąłem, że wylądowaliśmy na drzewie. Wróciliśmy (bardziej pamiętam to z relacji prababci), a pradziadek przywitał nas radośnie, to była najlepsza nowina tego dnia, bo był powód, żeby zmienić samochód na nowy. Już ostatni, bo później katarakta nie pozwalała mu prowadzić – opowiadał Michał Fogg.

middle-454688277_1134468638177988_997337098053952621_n.jpg

I tych wszystkich rzeczy o Foggu nie wiedziałam. Przyznam, że o kolejnym „nieśmiertelnym” Robercie Johnsonie też nie wiem wiele. Znam podstawy: o duszy zaprzedanej (?) diabłu w zamian za talent, o tym, że był jednym z pierwszych członków „klubu 27”, o zagadkowej śmierci. No i że był geniuszem.

Chętnie dowiem się więcej, bo Jan Chojnacki o bluesie wie przecież wszystko. Wieczór w „Stacherczaku” rozpocznie się o godz. 20.30. Muzykę "na żywo" zapewnią Big Gilson i Łukasz Gorczyca.

Bilety kosztują 70 zł i można o nie pytać m.in. w klubie (al. Kościuszki 1) i kasie Miejskiej Galerii Sztuki (Al. NMP 64).

Fot. Robert Jodłowski/Miejska Galeria Sztuki

Cykle CGK - Autorzy