SZUKAJ
CO/GDZIE/KIEDY W CZĘSTOCHOWIE Portal kulturalny

Grzegorz Skowronek

Tak naprawdę zawsze gram dramat

4 września 2024
Udostępnij

- Nie jest tak, że my, aktorzy, możemy sobie wybierać role i tak sobie tą swoją karierą dyrygować. Byłoby cudownie, ale tak nie jest. Aktorstwo to loteria – mówi Artur Barciś. Rozmowa dla CGK powstała przy okazji sierpniowej edycji „Terapii śmiechem”, którą poprowadził. Teraz pora na kolejne spotkanie. Już 8 września aktora zobaczymy w komediowym spektaklu „Między łóżkami”.

middle-GS-240801_TERAPIA_SMIECHEM-32.jpgTalent odkrył Pan jeszcze w szkole podstawowej, podczas występów, recytacji, akademii. Czy w tym samym czasie objawił się również dar komediowy?

Artur Barciś: Myślę, że ja nie mam daru komediowego. Po prostu gram role, które mają komediowy kontekst. Ale tak naprawdę zawsze gram dramat.

Wyjaśniał Pan kiedyś, że żeby było wesoło, to trzeba grać najpoważniej, jak się tylko da.

- Tak jest. I jakoś tak byłem obsadzany w tych rolach komediowych i to się podobało, sprawdzało, więc pewnie jakąś tam vis comicę mam.

Nie zamyka się Pan jednak wyłącznie na komedie. Ostatnio oglądałam „Polowanie” Pawła Chmielewskiego, w którym grał Pan Hussa i przyznam, że ta postać mnie przeraziła… Takie zmiany wizerunku pomagają zachować równowagę?

- Nie, nie jest tak, że my, aktorzy możemy sobie wybierać role i tak sobie tą swoją karierą dyrygować. Byłoby cudownie, ale tak nie jest. Aktorstwo to loteria.

To, że Paweł Chmielewski, reżyser i scenarzysta „Polowania” wpadł na pomysł, żebym zagrał bossa małomiasteczkowej mafii - z mojego punktu widzenia - to był cud. To jest coś, czego się zupełnie nie spodziewałem. Bo jak człowieka wrzucą do takiej szufladki z napisem „komedia”, to bardzo trudno się z niej wydostać. Ja bym oczywiście bardzo chciał, tylko to nie ode mnie zależy.

Musi się znaleźć taki Paweł, który zaryzykuje. No i zaryzykował. Chyba mu się udało, bo recenzje mam bardzo dobre i film też jest przyzwoicie oceniany. Na Netflixie obejrzało go już ponad 20 milionów ludzi. To o czymś to świadczy. Jak na polski, prowincjonalny thriller polityczny.

middle-GS-240801_TERAPIA_SMIECHEM-04.jpg

Reżyseria wymaga odwagi. A kiedy Pan odważył się na to, by jej się podjąć? Jeśli dobrze pamiętam, swój udział miała w tym nieodżałowana Barbara Borys-Damięcka?

- Tak było, Basia realizowała i reżyserowała spektakle Teatru Telewizji i widziała, jak gram w spektaklu dla dzieci, przy którym reżyser sobie nie radził. I ja to postanowiłem uratować. Widziała, jak sobie radzę z kamerami i – przede wszystkim - z aktorami. Wpadła na pomysł, żebym wyreżyserował następny teatr telewizji dla dzieci. To była „Wyspa Króla Snu”. Udało się. Jakiś czas później Basia została dyrektorką Teatru Syrena w Warszawie i zaproponowała mi reżyserię spektaklu muzycznego „Machiavelli, czyli cudowny korzeń”.

Równocześnie wtedy byłem też „panem profesorem” w Szkole Muzycznej przy ulicy Bednarskiej w Warszawie. Dyplomy i przedstawienia kończące rok albo semestr odbywały się w Teatrze Ateneum, w którym pracowałem. Zobaczył to dyrektor Gustaw Holoubek. Zaproponował, żebym wyreżyserował tam „Trzy razy Piaf”. No i tak już poszło. Potem były następne spektakle w Ateneum, później spektakle w Gorzowie, w Lublinie, w Warszawie…

Czyli na początku były to głównie spektakle muzyczne, dziś – przede wszystkim komedie. Skąd Pan wie, że my, widzowie będziemy się śmiali w tym konkretnym miejscu, że ten żart chwyci?

- Bo pracuję już w tym zawodzie 45 lat. Trochę się na tej komedii znam. Poza tym szkoła „Miodowych lat”, dała mi bardzo wiele. Każdy odcinek to tak, jak cotygodniowa premiera. To było 130 „przedstawień”, których nie reżyserowałem, ale w nich grałem. I ponieważ „Miodowe lata” były kręcone „na żywo” przy udziale publiczności, to było właściwie tak, jak w teatrze, tyle że rejestrowanym przez kamery. Poznałem dobrze to, jak reaguje publiczność i co jest śmieszne, a co nie jest.

Na dodatek mój przyjaciel Maciej Wojtyszko [jeden z reżyserów kultowego sitkomu – przyp. red.] wyrobił we mnie pewne poczucie dobrego smaku. Nigdy nie zejdę poniżej pewnego poziomu, bo owszem można przekroczyć granicę, a ludzie nadal będą się śmiali, ale to już nie będzie ten śmiech, o jaki mi chodzi. Bo ludzie śmieją się z bardzo różnych rzeczy. Jak ktoś puści bąka, to też jest śmieszne, tylko… trochę zajeżdża.

middle-GS-240801_TERAPIA_SMIECHEM-05.jpg

Zawsze staram się reżyserować, w ogóle brać na warsztat takie spektakle, o których wiem, że z jednej strony będą się podobały publiczności, a z drugiej strony sam nie będę musiał się za nie wstydzić.

Na pewno „Między łóżkami” wstydzić się Pan nie musi. Przytaczam ten tytuł, ponieważ 8 września po raz kolejny powróci do Częstochowy. Zobaczymy go na scenie filharmonii. Co jest w tym tytule takiego, że odniósł sukces? Od lat gracie go przy pełnej widowni.

- Tak, gramy go już wiele lat. Mamy na koncie ponad 400 przedstawień. Myślę, że sama konstrukcja tego spektaklu jest bardzo ciekawa, bo Norm Foster napisał tę komedię z sześciu łączących się epizodów z życia małego miasteczka, gdzieś tam w Kanadzie. Tekst zakłada, że może to grać piętnastu aktorów, a może ich grać ośmioro lub pięcioro. Wszystko w zależności od koncepcji. U mnie jest pięcioro aktorów, każdy z nas gra po trzy różne postaci. Myślę, że właśnie to jest dla widza bardzo ciekawe. A ja z kolei bardzo się starałem, żeby każdy z nas zagrał trzy bardzo odmienne role, tak żeby momentami można było odnieść wrażenie, że to już inny aktor.

Przyznam, że mnie aktorstwo sprawia największą frajdę wtedy, kiedy mogę się zmieniać, kiedy nie jestem sobą, tylko kimś zupełnie innym.

Wyraziste role, dobra konstrukcja, co jeszcze musi mieć tekst, by Pan się w ogóle nim zainteresował?

- Musi być niegłupi, bo są takie komedie, które są po prostu głupie i to też niektórych ludzi śmieszy. Mnie nie, więc to musi być prawdziwe, musi być życiowe. Ludzie lubią się śmiać z samych siebie, czyli podglądają kogoś, kto mógłby być nimi i znajdują się w tych sytuacjach, próbują się w tym odnaleźć. I to ich śmieszy. Ale śmieszy też dlatego, że to jest wszystko wiarygodne. Nie jak w jakiejś głupiej farsie, w której dzieją się rzeczy niemożliwe.

W „Między łóżkami” mamy dwoje starszych ludzi, którzy są biedni (on pracuje w cegielni, ona w sklepie), a mają córkę, która chce iść na studia i muszą opłacić czesne. Nie mają na to pieniędzy. Zdecydują się uprawiać seks w hotelu, ale nie „na żywo”, nie w telewizji, tylko w radiu, bo w radiu to prawie nikt nie widzi.

middle-GS-240801_TERAPIA_SMIECHEM-34.jpg

Tego, czy to się udaje, czy nie, nie będę zdradzał, ale to już samo w sobie jest zabawne. Bo sytuacja tych ludzi, to, że oni poszli tam, a właściwie zostali do tego w jakiś sposób przez życie zmuszeni, jest dramatem, ale kontekst tego, jak im to wychodzi, jest bardzo zabawny.

Czyli wracamy do tego, że trzeba grać na poważnie, żeby było śmiesznie. Chciałam zapytać o kolejną premierę, bo wyczytałam, że na grudzień szykuje Pan „Bez hamulców”.

- To nie jedyna nowość, bo wcześniej odbyła się premiera „Barabuum!”. To spektakl zrobiony przez prywatnego producenta, który jest przeznaczony do tego, żeby grać go w Warszawie, ale też w całej Polsce. Ja akurat w nim nie występuję, tylko go reżyserowałem, ale z dumą powiem, że ma bardzo dobre recenzje i opinie widzów. Grają w nim fantastyczni aktorzy: Jowita Budnik, Kasia Wajda, Paweł Małaszyński, Marcin Korcz. To komedia, która zaczyna się jak dramat psychologiczny i to poważny, bo w kryzysie małżeńskim w ogóle nic śmiesznego nie ma. I w ten kryzys małżeński, wpada granat, którym są sąsiedzi z góry, którzy bardzo głośno uprawiają seks i z tym jest pewien problem. Potem jest bardzo, bardzo śmiesznie, ale na koniec widzowie płaczą ze wzruszenia.

Czyli jest wszystko?

- Tak, „Barabuum!” zawiera wszystko co potrzeba. Podobnie jak „Bez hamulców”, którego autorem jest Laurent Baffie, który napisał też „Nerwicę natręctw” (również regularnie graną w Częstochowie). To wyznacza już pewien poziom. Tu rzecz również dzieje się w środowisku lekarskim tyle, że rozszerzonym, bo nie chodzi tylko o psychiatrę, ale jeszcze paru innych specjalistów.

W największym skrócie mogę powiedzieć, że przychodzi pacjent, który ma pewien problem. Podobny ma część z nas, tak zwanych ludzi asertywnych, czyli mówi to, co myśli, ale robi to bardzo brutalnie. Na przykład swojej matce powiedział, że chciałby, żeby już umarła, bo chciałby odziedziczyć po niej spadek. Albo żonie powiedział, że jest brzydka i gruba.

middle-GS-240801_TERAPIA_SMIECHEM-11a.jpg

Nie chciał tego powiedzieć, ale coś mu kazało to zrobić i to jest problem psychiatryczny. Idzie więc do specjalisty, żeby go wyleczył. No i pojawia się mnóstwo problemów, ponieważ ten psychiatra, którego gra Jacek Kopczyński, nie bardzo radzi sobie z tym przypadkiem.

Facet jest jednak uparty i sięga po pomoc innych lekarzy. Grają ich Asia Kurowska-fizjoterapeutka, Karolina Sawka-pediatra, Kasia Ankudowicz-neurolog, Leszek Żurek (na zmianę z Pawłem Ciołkoszem)-chirurg. Więcej nie zdradzę.

Czy Pan jest pacjentem?

- Tak, ale ponieważ jestem bardzo zajęty i mam bardzo mało wolnych terminów, robię to na zmianę z Piotrkiem Szwedesem. I bardzo się cieszę, bo lubię reżyserować na kimś, nie lubię na sobie.

O to też chciałam zapytać. Jakie są różnice, gdy Pan reżyseruje grupę i nie uczestniczy w tym bezpośrednio, a tym, że jest także częścią zespołu aktorskiego?

- Staram się zawsze tak zrobić, żeby mieć dublera w takim wypadku, bo muszę usiąść na widowni i zobaczyć, jak to wszystko funkcjonuje. W „Nerwicy natręctw” mam Macieja Wierzbickiego. W „Porwaniu”, także granym już w Częstochowie, nie mam nikogo, bo po prostu to była mniejsza rola.

Próby do „Bez hamulców” dopiero się zaczęły. Przyznam jednak, że wiem już dokładnie, co chcę zagrać i jak ten spektakl ma wyglądać. Jest już zrobiona makieta, dekoracje. Wszystko już jest ustawione.

middle-zoom-GS-240801_TERAPIA_SMIECHEM-35_66b0f79bbd6a2.jpg

Mam nadzieję, że oba te tytuły zobaczymy w Częstochowie. Ta rozmowa odbywa się jednak przy okazji drugiej edycji „Terapii Śmiechem”, organizowanej w Szafa Gra. Stąd pytanie, jakie żarty Pana bawią?

- Bawią mnie żarty krótkie. Szybka puenta. Bawią mnie żarty inteligentne. Nie bawią mnie żarty głupie. I średnio bawią mnie żarty wulgarne. Czasem zdarza się tak, że żart wulgarny jest bardzo śmieszny, ale do opowiadania tylko w bardzo ścisłym gronie, które będzie to rozumiało, będzie miało dystans do tej wulgarności. Ale publicznie taki żart chyba by się nie udał. Dlatego, że zawsze będzie część osób, które zrozumieją to wprost, a nie w cudzysłowie. A to tak trzeba.

A jakieś rady dla uczestników, którzy zdecydują się rozbawiać uczestników kolejnych edycji?

- Ważne jest, żeby być serio. W dowcipie jest tak samo. Opowiadając dowcip, jeżeli trzeba coś zagrać, bo tak bywa, że trzeba zagrać jakąś postać, trzeba to zrobić dobrze. A nie wszyscy to umieją.

Na koniec zapytam jeszcze o te częstochowskie powroty. Choć pracuje Pan w całej Polsce, to zawsze podkreśla, że te przyjazdy nadal są ważne.

- Tak, bo tu jest moja rodzina. Moja mama mieszka w Rędzinach. Mój brat jest zegarmistrzem, który pracuje w zakładzie Stefana Rybickiego, którego też znam oczywiście. Ciągle kibicuję Rakowowi. To są moje rodzinne strony. Taki lokalny patriotyzm nie jest opcją. To nie mija.

Fot. Grzegorz Skowronek ("Terapia śmiechem", 1 sierpnia 2024 r.)

Cykle CGK - Autorzy