Jestem odpowiedzialny za wielu
Dla Częstochowy wybrałem to, co w danej chwili uznałem za najbardziej reprezentacyjne, za najlepsze – mówi o wystawie „Omnis” Wojciech Siudmak. Do 30 września można ją jeszcze oglądać w Miejskiej Galerii Sztuki w Częstochowie. W rozmowie dla CGK artysta opowiada nie tylko o niej, ale również o rodzinnym Wieluniu, ucieczce od powojennych nieszczęść w fantazję, czy o tym, jak z kilkoma obrazami „pod pachą” wyjechał do Francji, która do dziś jest jego domem.
Na początek zapytam być może nietypowo: Wojtek czy Wojciech?
Wojciech Siudmak: W Paryżu byłem zmuszony wybrać „Wojtek”, bo tak było łatwiej. Francuzi nie potrafili wymówić Wojciech, wychodziło im „Wociek”. To był pierwszy z powodów. Drugim było to, że listy zaczęto adresować na Wojciecha – jako nazwisko, a Siudmak - imię. Dlatego wybrałem Wojtka, to imię było już troszeczkę znane na Zachodzie.
Wracamy do czasów, gdy na pewno był pan Wojtkiem. Jesteśmy w Wieluniu, ma Pan pewnie kilka lat i słucha bajek rozgrywających się „za siedmioma górami, za siedmioma lasami”… Tak było? To pierwsze fascynacje?
- Oczywiście. Polacy są narodem, który na początku bajki używa wstępu „Za siedmioma górami, za siedmioma lasami…” i tutaj napięcie u tego małego słuchacza potęguje się, bo wyobraża sobie jakiś wielki las, jakieś góry, jakieś morza. I w tym tkwi już nasza polska siła wyobraźni. Widać to również w naszej poezji. Przyznam, że nieustannie zachwycam się twórczością Norwida.
Jeśli się nie mylę, to kolejną fascynacją z dzieciństwa, która miała wpływ na Pana twórczość, była grecka mitologia?
- Zacząłem ją czytać jako dziecko, bardzo podobały mi się mitologiczne postacie. Kiedyś rodzice podarowali mi ilustrowaną mitologię. I to były bardzo złe ilustracje. Przyrzekłem sobie, że nigdy nie będę ilustrował, żeby nie zawieść wyobraźni czytelnika. Zrozumiałem, że nieudolna ilustracja może popsuć całą naszą wyobraźnię na temat bohatera. Na przykład taki Herkules, który jest narysowany jak jakiś cherlawy urzędnik! To po prostu niemożliwe! Dlatego lepiej wstrzymać się ze złą ilustracją, niż popsuć wyobraźnię młodego człowieka.
Pozostajemy przy wyobraźni młodego człowieka i tego, jak otworzył się Pan na kosmos. Gdyby mógł Pan opowiedzieć tę śnieżną historię…
- To jest piękne wspomnienie, nieustannie obecne w mojej rzeczywistości. Było tak: wychodziliśmy kiedyś ze szkoły, było późno, Wieluń był zasypany śniegiem, jak w jakiejś cudownej bajce. No i oczywiście natychmiast zaczęliśmy rzucać się śnieżkami, przewracać i robić orły. Wtedy po raz pierwszy w życiu właśnie miałem wizję surrealistyczną (działo się to na wielkim placu, przy kościele), bo to wyglądało jak stado orłów, które się zrywają do lotu. Później zrobiłem taki rysunek, który może był już swego rodzaju plakatem, jakąś przenośnią losu Polaka, który wyjeżdża ze swojego kraju, ulatuje gdzieś daleko. Wizja się ulotniła, szybko się opamiętałem i na nowo zaczęliśmy robić te orły (po francusku mówimy na nie „anioły”).
W pewnym momencie, leżąc na śniegu, zobaczyłem niebo. Było tak piękne, że po prostu przebiegł mnie jakiś niesamowity dreszcz. Nie było mi zimno, to było coś innego. Ten widok był zachwycający, nigdy nie widziałem czegoś takiego, bo dzieci nie patrzą na niebo w ten sposób.
Na drugi dzień zapytałem naszego nauczyciela: proszę pana, a co tam jest za tymi gwiazdami? Odpowiedział: tam nic nie ma. Zaczęło mnie to trapić. W efekcie interesowałem się kosmosem coraz bardziej i bardziej. I to nie w sposób naukowy, tylko jako człowiek, który odczuwa coś niezwykłego.
Odzwierciedleniem tego były tytuły moich prac z okresu abstrakcyjnego: „Mgławica”, „Pluton”, „Mars” itd. Wpłynęło to na pewno na moje życie artystyczne, choć dopiero później, kiedy już zerwałem z abstrakcjami, kiedy już potrafiłem ponownie dobrze rysować, nabrało to pełnego sensu. Ta możliwość wyobrażenia sobie, że może na innej planecie jest tak albo inaczej, była fantastyczna.
Surrealizm aktualny polega na tym, że opieramy się nadal na spuściźnie Salvadora Dali, Magritte’a i na bogactwie podświadomości, ale pojawiły się dodatkowo zdobycze kosmosu. I ja wyobrażam sobie ten surrealizm aktualny jako orła dwugłowego. Jedną z głów jest ten tradycyjny surrealizm z emocjami i podświadomością, drugą – surrealizm pełen wizji kosmicznych, których nie możemy dokładnie sprawdzić. Połączenie tych dwóch spojrzeń utworzyło jakby neo-surrealizm, którego czuję się reprezentantem.
A dziś zdarza się jeszcze Panu patrzeć na gwiazdy?
- Tak, zresztą dawniej Leonardo da Vinci radził swoim uczniom obserwowanie zacieków na murze i bogactwa form chmur. Sugerował uchwycenie tych niesamowitych kształtów. Bardzo lubię niezwykły spokój, który dostarcza nam obserwacja gwiazd, one mają nam tyle do powiedzenia, a my tyle do odkrycia. Czasem nawet sobie szkicuję jakieś formy, które się pojawiły na chwilę i potem znikają... i tak bez końca.
Wracamy do dzieciństwa w Wieluniu. Polska jest wtedy powojenna, szara, doświadczona różnymi nieszczęściami. I gdzie w tym miejsce dla fantastyki, dla wyobraźni?
- Wyobraźnia byłą ucieczką od patrzenia na nieszczęście ludzi i miasta. Wieluń był i pozostał miastem nieszczęśliwym, który nie potrafi sobie poradzić z tą tragedią okrutną, w której zginęło nie tysiąc, ale prawdopodobnie kilka tysięcy ludzi. Nikt się tą pamięcią nie zajął, a to obsesyjne zamiatanie przez włodarzy tej przerażającej prawdy pod dywan, wygląda jak hipnotyczny zabieg... Poświęciłem 20 lat, aby tę prawdę odkopać i uświadomić Polakom, bo to jest moje przyrzeczenie dla nieżyjącego już brata, któremu bomby chemiczne, jak wielu jego rówieśnikom zniszczyły system nerwowy, skazując go na życie w cierpieniu i strachu.
Ja nie urodziłem się w czasie bombardowania, ale po wojnie i widziałem cały koszmar, jaki wojna zostawiła nam w spadku. Jako dzieci byliśmy niedożywieni, panowała krzywica, próchnica, jakieś potworne choroby dermatologiczne, neurologiczne. Wszędzie była widoczna bieda i smutek. Na zawsze utkwiły mi w pamięci osoby okaleczone przez wojnę, koślawe wózki inwalidzkie zrobione z drewnianych skrzynek, które okaleczeni musieli robić sobie sami. Płacz, nieszczęście, rozpacz i my, dzieci, musieliśmy na to wszystko patrzeć.
No i uciekałem od tego wszystkiego. Jak? Gdy szedłem do szkoły, to patrzyłem na kwiaty, które wydawały się fantastyczne. Lwie paszcze były dla mnie pewnego rodzaju potworami. Jak szedłem koło stawu, to ważki wydawały mi się pojazdami kosmicznymi. Po prostu stworzyłem sobie mój świat. Byłem wrażliwym dzieckiem i uciekałem w bajki, bo tam można było zbudować sobie bohatera, który nie miał tych ran, tych okaleczeń i mógł zwyciężyć agresora.
W tym samym czasie bawiąc się u ciotki z moją kuzynką, odkryłem w szafie potężną księgę anatomii człowieka. Zdziwiłem się: to my tacy jesteśmy?! To była nowa podróż, zachwyt, odkrycie, że jesteśmy tak bardzo skomplikowani! To zainteresowanie również mi zostało.
A Wieluń pozostaje dla mnie wielką lekcją szacunku do człowieka, któremu tak trudno obronić się przed potwornością wojny.
Niemniej rzeźba „Wieczna miłość” stoi w Pana rodzinnym mieście.
- Tak, powstała, bez pomocy miasta. To rzeźba na rzecz POKOJU. Ma na celu przypomnienie, że odbyła się tu, w Wieluniu, ogromna tragedia, ale my, Polacy, potrafimy to nasze cierpienie przekształcić w gest pokoju i zachętę do tego, żeby o niego walczyć. Dziś wiele różnych stowarzyszeń przychodzi położyć tam kwiaty. W czasie wojny w Ukrainie rzeźba jest szczególnie ważna także dla tego narodu, który tak marzy o pokoju.
To mnie oczywiście cieszy, tylko że ja miałem zrobić jeszcze dwa elementy w Wieluniu. Drugim miała być rzeźba, która pokazuje agresora. A trzecim - miał być memoriał z nazwiskami tych, którzy zginęli. Nic z tego nie wyszło, przeszkody włodarzy były tak intensywne, że odwróciłem się od miasta.
Opuszczamy Wieluń. W połowie lat 50. trafił Pan do Warszawy, w latach 70. do Francji. Tę drogę do Paryża nazywał pan kiedyś krzyżową…
- Nie byłem uciekinierem politycznym, po prostu marzyłem o Paryżu. Na studiach w Akademii Sztuk Pięknych byliśmy wychowywani na reprodukcjach z Luwru, wszyscy marzyliśmy o stolicy Francji, bo była artystycznym numerem jeden.
Gdy trafiłem tam, czułem się jak małe zwierzę w dżungli. Jak się obronić? Nikogo nie znałem, musiałem się tam jakoś zadomowić. Nie chciałem podejmować innej pracy niż ta, której pragnąłem. Bo często zdarza się tak, że absolwenci akademii przyjeżdżają i ponieważ początkowo nie mogą znaleźć pracy w dziedzinie artystycznej, z konieczności zajmują się pracą fizyczną i na tym jest koniec. To zwichnięcie powoduje całkowite odejście od sztuki.
W Paryżu wszystko toczy się szybko i inaczej. W Polsce system był zupełnie inny. Uznanie zaczynało się od zdobycia dyplomu ASP i potem legitymacji Związku Polskich Artystów Plastyków. Była to drabina, po której nikt się nie wspinał, bo leżała na ziemi, a szczeble były bez ryzyka ułożone poziomo. To był taki lokalny surrealizm administracyjny. A w Paryżu nikt się nie pytał o dyplom, o żadną legitymację.
Chodziło o to, czy coś potrafisz i czy wnosisz coś nowego. Tak jak w okresie renesansu, jak ktoś nie umiał, to mistrz nie brał go do pracy, był niepotrzebny w atelier. Wtedy panowała jakaś normalna rywalizacja, ja się w tym odnalazłem, bo akurat lubiłem mierzyć się z konkurentami i rywalizować. Wychowałem się troszeczkę na sporcie. Zamiast chodzić do akademii, która mnie - niestety - całkowicie nie interesowała, zapisałem się do klubu sportowego, podnosiłem ciężary, uprawiałem gimnastykę i to chyba tylko po to, żeby pokonać jakąś niemoc i bezsensowność, jakie królowały na uczelni.
Czy ten wyjazd do Paryża to była najbardziej szalona decyzja, jaką podjął Pan w życiu zawodowym, artystycznym?
- To była głęboka fascynacja. Ja po prostu musiałem tam pojechać i to był mój cel. Tam był Luwr i inne wielkie muzea. W Warszawie wychowałem się na reprodukcjach z EMPiK-u, miałem ich dużo, podobnie jak moi koledzy. W Paryżu poszedłem do Luwru i patrząc na te wszystkie obrazy, które znałem na pamięć z reprodukcji, nie mogłem się uwolnić od wrażenia, że to są dalej reprodukcje, a nie oryginały. Wtedy jeszcze nie było elektronicznej ochrony i Paryż był bardzo spokojnym miastem, więc po kryjomu dotykałem dzieł wielkich mistrzów, oczywiście tak, żeby nic nie uszkodzić. Wtedy mój brak wiedzy był ogromny, proste rzeczy były dla mnie tajemnicą. W Polsce na studiach naprawdę niczego się nie nauczyliśmy. To był taki dziwny czas i sądzę, że zarówno profesorowie jak i studenci byli ofiarami jakiegoś bezsensownego programu, mody i układów.
To była olbrzymia lekcja dla mnie. Taka podróż w kosmos, w kosmos sztuki. Jeździłem tam regularnie. Mieszkałem pod Paryżem (nigdy nie chciałem mieszkać w samym mieście). Do Luwru docierałem w ciągu 25 minut. Mogłem zostawić samochód przed muzeum, obejrzeć wystawę, wyjść i wrócić na obiad do domu. To teraz jest niemożliwe, bo droga w jedną stronę z tego mojego miasteczka pod Paryżem, 20 kilometrów, trwa 2-3 godziny.
Francja była wtedy „słodką Francją”, żyło się tam bardzo przyjemnie. Robiąc tylko dwa rysunki, zarabiałem na cały miesiąc. Dodawało mi skrzydeł to, że w halach handlowych nie muszę przenosić mięsa, targać skrzynek, a mogę robić to, co chcę. Dziesięć lat wytężonej pracy kosztowało mnie, by odnaleźć w sobie ten zręczny gest w rysunku. To wszystko, co umiałem, będąc licealistą,utraciłem niestety jako student ASP.
Początki były jednak trudne, bo pojechał Pan tam z kilkoma obrazami. Jaki był odbiór tych prac? Podobały się?
- Rzeczywiście, wziąłem ze sobą parę obrazów, bo myślałem, że będąc na roku dyplomowym, (bo pojechałem tam, żeby wzbogacić w sensie artystycznym moją pracę dyplomową), pokażę je komuś w Paryżu. Ale nikt tego nie chciał oglądać! Odrzuciłem całkowicie moją przeszłość akademicką.
To było druzgoczące. Pięć lat studiów i tyle straconego czasu. Jakaż to ponura pomyłka!A Paryż zawsze był i nadal jest bezwzględny. Jeśli coś nie wpisuje się w jakąś energię światową, to nikogo to nie interesuje, tego nie ma. No i te moje obrazy abstrakcyjne, napiętnowane bezsensownymi wymogami profesora, już były przeżytkiem. To, co profesorowie mówili nam, studentom na akademii, to już się od dawna nie liczyło i bezpowrotnie minęło.
Dziś odkrywam w Polsce elitarne realizacje, które widziałem 50, 60 lat temu we Francji. Tam nie ma hamulców dla życia artystycznego. Jest dzieło, które się broni albo upada.
Pan się jednak obronił, skoro upomniało się o Pana Cannes.
- Poproszono mnie, żebym zrobił obraz - bo ja nigdy nie robiłem plakatów - na festiwal w Cannes. Trafiłem na niezwykłego człowieka, dyrektora Festiwalu, nazywał się Maurice Bessy. Był niezwykle otwarty, chciał wnieść coś nowego, zmienić, chciał iść do przodu. To, co wprowadził w wizerunku Festiwalu było rewolucyjne i do tej pory funkcjonuje. Dla mnie to była przełomowa realizacja i przełom we francuskim plakacie, który stał się obrazem.
Pierwszy obraz zrobił duże wrażenie. Nagle główna aleja spacerowa, która prowadziła do pałacu festiwali, stała się widowiskiem surrealistycznym, oglądanym przez cały świat filmowy. Niemniej jednak traktowałem to wszystko jak normalną kolej rzeczy. Naturalnie.
Na drugi rok ten dyrektor znowu mnie poprosił, potem raz jeszcze padła ta propozycja. To był taki trzyletni cykl.
Patrząc na Pana prace, na wyobraźnię, nie mogę pozbyć się myśli, że o dekady wyprzedził Pan… sztuczną inteligencję.
- Musimy stoczyć mądrą walkę ze sztuczną inteligencją. Musimy wygrać, bo cena jest bardzo wysoka. Albo nasza inność, oryginalność wygra z wygładzanymi coraz bardziej schematami, albo staniemy się jej niewolnikami i to na własne życzenie i to będzie takie spokojnie zaplanowane samobójstwo, duchowe i intelektualne...
Mamy przewagę nad sztuczną inteligencją i to już sformułował w XV wieku Leonardo da Vinci. Mówił: Nauka i teorie malarstwa mieszczą się w głowie, następnie z tych teorii i z tej nauki powstaje dzieło, które jest ważniejsze i bogatsze niż te teorie. To, co zostawiamy, jest tym śladem odróżnia nas od sztucznej inteligencji. Testowałem ją. Zadałem maszynie pytanie i się pogubiła. Gdy chcemy od niej unikalności i oryginalności, ona się gubi.
O Pana inspiracjach już rozmawialiśmy, teraz może zapytam o tych, których Pan inspirował?
- Inspiracje rodzą się z przeżyć niezwykłych, których nie możemy kontrolować i nie możemy ustawić ich w jakimś porządku. A to, że inni mną się inspirują, to też cel, który obraliśmy razem z moim przyjacielem. Jacques Goimard [zmarły w 2012 r. pisarz – przyp. red.], który w pracy wydawniczej wybierał najlepsze teksty z całego świata, najlepsze powieści science fiction, a ja robiłem do nich obrazy, które potem, dla czytelników, którzy żyją gdzieś na prowincji, miały służyć za wirtualne muzeum. Mogli sobie wyrywać drugą okładkę specjalnie przeznaczoną do tego celu i układać własne kolekcje, własne małe muzeum.
Mówimy o książkach, o inspiracjach, nie może więc zabraknąć „Diuny”. Reżyser filmu, Denis Villeneuve podkreśla, że nie byłoby tego sukcesu, tych sześciu Oscarów, gdyby nie Pan. Jako nastolatek pokochał dzieło Herberta, a w księgarni zwrócił na nie uwagę ze względu na okładkę Pana autorstwa.
- Myślę, że to naturalne, że odgrywam jakąś rolę w czyimś życiu, tak jak dla mnie odegrało ją niebo, czy potem muzea, czy wielcy mistrzowie. Denis w sposób niezwykle szczery opowiada o swojej przygodzie z dzieciństwa. Otwartość i szczerość u tego człowieka są typowymi cechami geniusza. Villeneuve jest poetą, jego filmy są przepełnione poezją i sztuką, są bogate filozoficznie, bez zbędnych gadżetów i laserów. My, surrealiści, przez całe dziesięciolecia byliśmy i chyba nadal jesteśmy inspiracją dla wielkich nazwisk świata filmu, mody, choć nikt z nich się do tego przyznawał. Denis mówi o tej fascynacji otwarcie. Przygotowując teksty do programu wydawnictwa, chcieliśmy, żeby te książki i obrazy na okładki były i mądrą, i najwyższą pożywką dla czytelników. Myślę, że to nam się udało.
Jak gadżety to i „Gwiezdne wojny”. George Lucas również się Pana twórczością zachwyca, a Pan lubi gwiezdną sagę?
- Lubię. „Gwiezdne wojny” to był absolutny przełom. Musimy sobie to uświadomić, że opowieści Lucasa zastąpiły wspomniane na początku bajki, zaczynające się od magicznych słów „za siedmioma górami, za siedmioma lasami”. Reżyser zebrał ciekawe wątki bajek i opowieści. Stworzył filmy oparte na technologii ina zdobyczach naukowych i przeniósł swoje historie w kosmos.
Inspirowanie innych to odpowiedzialność. Czuje ją Pan?
- Tak. Jestem odpowiedzialny za wielu. W końcu jesteś odpowiedzialny za to, co oswoiłeś. Dlatego, gdy tylko jest okazja, staram się znaleźć czas dla ludzi, porozmawiać, podpisać album czy książkę. Choć nie zawsze jest taka możliwość.
Podczas wernisażu w Miejskiej Galerii Sztuki mieliśmy tego dowód. Fanów Pana twórczości nie brakowało, bo na otwarciu „Omnis” stawiło się kilkaset osób. Teraz, do 30 września możemy ją jeszcze oglądać w Częstochowie. Poprzednio Pana twórczość gościła w tym budynku pod koniec tamtego stulecia. Pamięta to Pan?
- Wtedy to była wystawa plakatów, a raczej obrazów w formie plakatów. Nie miałem ich nigdy szczególnie dużo, bo – jak wiemy – nie lubiłem ich robić. W ramach „Omnis” plakatów już nie pokazuję.
Z Wielunia miał Pan do nas blisko, Częstochowa to ważne miasto?
- Tak, to bardzo ważne miasto. Tradycją było wówczas odwiedzać Częstochowę. Miałem blisko, mogłem przyjechać tu nawet na rowerze. Mnie i moich rówieśników fascynowało wtedy to miasto. Podobnie jak Łódź. Bardziej ciągnęło nas tu, niż np. do Wrocławia. Przecież każdy chciał zobaczyć słynną Jasną Górę.
Zwiedzając „Omnis”, plakatów nie zobaczymy, ale rzeźby już tak.
- Cały czas marzyłem, żeby zająć się rzeźbieniem, ale ciągle brakowało mi czasu. Miałem bardzo dużo zamówień, zobowiązań w dziedzinie malarskiej. Wówczas było trudno pogodzić rzeźbę z malarstwem w jednym atelier. Rzeźba jest zajęciem wymagającym osobnego pomieszczenia, ponieważ operujemy materiałami rzemieślniczymi (np. gipsem, żywicą, cementem, produktami chemicznymi), a malarstwo i werniksy zawsze uciekały od kurzu. Dziś jest łatwiej, są nowe technologie, które ideą nie różnią się niczym od tego, czym posługiwał się kiedyś Michał Anioł. Zawsze, na wyrost, robię dziesiątki, setki szkiców do rzeźby. Gdy mam trochę czasu, nadrabiam zaległości, bo te rzeźby czekają.
Klucz „Omnis”?
- Pragnę, aby prezentowana kolekcja stała się fundamentem, strukturą mojego przyszłego muzeum. Mamy już kilka pozycji odnośnie lokalizacji. Tych eksponatów będzie oczywiście dużo więcej, będą wielkie rzeźby, wiele szkiców przygotowawczych itd. Dla Częstochowy wybrałem to, co obecnie, w tej chwili uznałem za najbardziej reprezentacyjne, za najlepsze.
Dziękuję za rozmowę.
Fot. Grzegorz Skowronek (wernisaż wystawy "Omnis" w Miejskiej Galerii Sztuki)
Wojciech Siudmak
Artysta malarz, rysownik i rzeźbiarz uważany jest za czołowego przedstawiciela realizmu fantastycznego i od lat ceniony za ten rodzaj twórczości. Urodził się 10 października 1942 r. w Wieluniu. W latach 1956–1961 uczył się w Warszawie, w Liceum Sztuk Plastycznych, a następnie studiował w Akademii Sztuk Pięknych. We wrześniu 1966 r. wyjechał do Paryża i rozpoczął studia w Ecole des Beaux-Arts. Dziś mieszka i tworzy we Francji.
Dzieła Wojciecha Siudmaka są rozpowszechniane na rynku międzynarodowym i wykorzystywane jako plakaty muzyczne, teatralne i filmowe oraz okładki płyt i książek. Stały się symbolami prestiżowych imprez, jak Festiwale Filmowe w Cannes, Montrealu i Paryżu.
Z jego inicjatywy powstała w 2002 roku Fundacja Siudmak Arkana XXI. W tym samym roku stworzył Światowy Projekt Pokoju, którego symbolem jest monument Wieczna Miłość. Rzeźba z brązu została odsłonięta w Wieluniu 31 sierpnia 2013 r. Artysta zawarł w tym dziele pokojowe przesłanie, które dzięki uniwersalności sztuki może być odczytane bez względu na czas, miejsce, narodowość lub wyznanie.
Więcej o artyście można dowiedzieć się z jego strony internetowej: siudmak-official.com
Wystawa „Omnis” prezentująca blisko 60 dzieł z zakresu malarstwa, rysunku i rzeźby, pochodzących z różnych okresów twórczości słynnego artysty dostępna jest w Miejskiej Galerii Sztuki do końca września. Bilety normalne kosztują 45 zł, ulgowe – 40 zł. Szczegóły: www.galeria.czest.pl.
Cykle CGK - Autorzy
-
Adam Florczyk
Częstolovechowa
-
Kacper Kapsa
Z notatek kryptooptymisty
-
Magda Fijołek
Energiczna eksploratorka
-
Rafał Kwasek
Ucieczka od FOMO