„Aida” na ekranie. Miały co robić i uszy, i oczy każdego widza

A niech mnie – powiedział sobie pewno niejeden meloman, gdy po pierwszych taktach uwertury na scenę sypnął się z wysokości piach, a potem zjechał na linie ktoś jakby znajomy. Kapelusz typu fedora, skórzana torba, tylko bicza brak… Indiana Jones? W „Aidzie”?!
No tak. Tak właśnie zaczął się ten spektakl. Transmitował go na żywo częstochowski OKF, który od lat pokazuje przedstawienia z Metropolitan Opera w Nowym Jorku. 25 stycznia wypadała „Aida” Giuseppe Verdiego. Melomani tłumnie wypełnili kinową salę. Przygasły lampy na widowni. Dyrygent, słynny na cały świat Yannick Nézet-Séguin uniósł batutę...
Mrok wnętrza piramidy na ekranie przeciął nagle promień światła. Roziskrzyła się w nim struga piachu lecąca z góry. Archeolog wylądował. I od razu znalazł sztylet z czerwonym skarabeuszem na jelcu. Zachwycony, pomknął ku ścianom z ogromnymi płaskorzeźbami. W blasku latarki mignęły hieroglify. Wydobyte światłem z ciemności trwającej tysiące lat, kamienne postacie bogów i królów zdawały się nabierać życia.
Polski tenor Piotr Beczała, który w tym spektaklu kreował partię Radamesa, w swoich pamiętnikach tłumaczy, według jakiego klucza nowojorska Metropolitan Opera przygotowuje inscenizacje. Oto mają one olśnić bywalców, ale też sprawić, by opowiadana historia była zrozumiała dla widzów niedoświadczonych. Beczała uważa, że reżyser najnowszej inscenizacji „Aidy” w Met, Michael Mayer, z tego właśnie zadania wywiązuje się znakomicie. On wie, jak się robi teatr – ocenia polski tenor.
Trudno, żeby nie wiedział. Mayer to twórca wielu znanych i cenionych spektakli na Broadwayu, zdobywca nagrody Tony przyznawanej w USA twórcom teatralnym. W Met debiutował w 2013 r. nową wersją „Rigoletta”, zrobioną na 200-lecie urodzin Verdiego (Beczała też tam występował). Zdecydował się na karkołomny krok. Przeniósł akcję opery z renesansowego dworu w Mantui do lat 60. XX wieku i do Las Vegas. Doszedł do wniosku, że historia książęcego błazna z akcją dziejącą się przed 400 laty we Włoszech niewiele obejdzie współczesnego Amerykanina. A chciał, żeby obeszła i to bardzo. Dlatego zaprezentował ją widzom w okolicznościach świetnie im znanych.
Teraz poszedł w tym samym kierunku. Jak przybliżył opowieść ze starożytności, skomponowaną 154 lata temu w Europie, obywatelom USA głosującym na Donalda Trumpa, który pokazuje Europie środkowy palec? Mayer znowu sięgnął po tematykę znaną im znacznie lepiej niż egipski antyk. Po prostu włożył do spektaklu wątek jak z „Poszukiwaczy zaginionej arki”.
W efekcie wiele razy pojawia się w tej „Aidzie” grupa archeologów. Dwór faraona zastyga wówczas w bezruchu, zmienia się w gigantyczny relief tonący w odcieniach złota i lapis lazuli. Badający go naukowcy śledzą zapisaną w płaskorzeźbach i kartuszach historię miłości, nienawiści, wojny, zdrady i śmierci.
Tym sposobem powstała niezwykła scena marszu triumfalnego. Niesamowita wręcz. Na ogół jest monumentalna, teatry operowe gromadzą cały zespół, by w kostiumach jak z egipskiej cepelii defilował przed władcą, popędzany dziarskimi dźwiękami bojowych surm. W najnowszej inscenizacji Met zwycięski pochód też mamy, owszem. Tyle że biorą w nim udział... właśnie archeolodzy, triumfalnie wynosząc z piramidy złote artefakty.
Przemykają oni także w oszałamiającej scenie modłów przed posągiem boga Ptaha. Oszałamiającej głównie dzięki chórowi; Metropolitan Opera ma wspaniałych chórzystów i tu znów pokazali, co potrafią. Sekunduje im balet. Choreograf Oleg Glushkov stworzył układy formalnie rzecz biorąc taneczne, ale polegające raczej na przybieraniu póz rodem z egipskich płaskorzeźb. Przykładem ceremoniały odprawiane we wspomnianej świątyni: grupa może 10-letnich chłopców, takich trochę ministrantów, w skomplikowanym ciągu choreograficznym przekazuje Radamesowi chepesz, czyli miecz w kształcie sierpa.
I tak w kółko, każda scena robi wrażenie, zwłaszcza gdy do roboty zabierają się fachowcy od światła pod wodzą Kevina Adamsa i od animacji – głównie od ożywiania hieroglifów – w osobach Marka Grimmera i czarodziejów z firmy 59 Productions. Zapierającą dech scenografię wymyśliła Christine Jones. Kostiumy Susan Hilferty są ukłonem w stronę tradycji, nawiązują bowiem do projektów XIX-wiecznego egiptologa Augusta Mariette’a, który opracował stroje śpiewaków występujących na prapremierze „Aidy” w 1871 r.
A skoro przy śpiewakach jesteśmy, obsada w Met była znakomita: Aida (etiopska księżniczka, niewolnica na dworze faraona) – Angel Blue, Amneris (córka faraona) – Judith Kutasi, Radames (dowódca wojsk egipskich, w którym kochają się obie panie) – Piotr Beczała, Amonasro (ojciec Aidy, władca Etiopii pokonany właśnie przez Radamesa) - Quinn Kelsey (jeśli traficie gdzieś kiedyś na jego nagrania, bierzcie w ciemno).
Tak, tak, miały co robić na tym przedstawieniu i oczy, i uszy każdego widza.
A o tym, że Met miała ogromne oczekiwania wobec tej inscenizacji, najlepiej świadczy fakt, że na jej premierę wybrała datę wyjątkową, jedyną w całym roku, niepowtarzalną - wieczór sylwestrowy. W kinach natomiast transmitowano spektakl z 25 stycznia.
A jakie będą następne opery, pokazywane na żywo do końca tegorocznego sezonu? 15 marca zaplanowano Beethovenowski przebój, czyli „Fidelio”. Historia wiernej żony, która tak bardzo chce być przy swoim mężu, więźniu politycznym trzymanym w lochu, że w męskim przebraniu zatrudnia się jako jego strażnik. Będziemy mieli w tym spektaklu mocny akcent polski: w osobie nikczemnego naczelnika więzienia usłyszymy Tomasza Koniecznego (szwarccharaktery to jego specjalność). Jednak za lepszą przynętę dla melomanów trzeba uznać udział w spektaklu innego śpiewaka; to René Pape, chyba najsłynniejszy obecnie bas świata.
26 kwietnia mamy zaproszenie na „Wesele Figara”. Będzie to wersja Mozartowskiej komedii, z akcją przeniesioną w czasie do lat 30. XX wieku (zupełnie jakby się oglądało „Downton Abbey”). Znacie to: Figaro, służący hrabiego Almavivy, ma się żenić z Zuzanną, pokojówką hrabiny. Problem w tym, że na Zuzannę ma oko sam hrabia, na Figara zaś – niejaka Marcelina.
17 maja – „Salome” Ryszarda Straussa. Na razie niespodzianka, bo w nowej inscenizacji, jeszcze przed premierą. Tyle wiadomo, że ze starożytności trafimy w środek epoki wiktoriańskiej. Obsada kusząca: w partii tytułowej Elza van den Heever, znakomita sopranistka (kto bywa w OKF-ie na operach, ten wie), a jako Jan - baryton Peter Mattei (jego płyty też kupujcie bez wahania). Plus kolejny polski ślad – tenor Piotr Buszewski jako Narraboth.
Sezon zakończy 31 maja przekomiczna inscenizacja „Cyrulika sewilskiego” – trzy i pół godziny cudownej muzyki Rossiniego. To pierwsza część przygód Figara, jeszcze zanim został kamerdynerem hrabiego Almavivy. Tutaj pomaga mu zdobyć serce i rękę pięknej Rozyny, wychowanicy doktora Bartolo, trzymanej w zamknięciu przez zazdrosnego opiekuna.
Rezerwujcie miejsca, bo jak się melomani zlecą, to wszystkie wykupią.
Fot. Materiały Metropolitan Opera ("Aida", "Fidelio")
Cykle CGK - Autorzy
-
Rafał Kwasek
Ucieczka od FOMO
-
Od redakcji
Co, Gdzie, Kiedy w Częstochowie
-
Joanna Skiba
Żółte kalendarze. I gazety
-
Zuzanna Suliga
Balansująca stabilizacja