Rewelacje na koncercie Made in China

„Marsz Radetzkiego” z udziałem klaszczącej publiczności odegrano, oczywiście. Ale większość „Koncertu karnawałowego” w Filharmonii Częstochowskiej już wcale taka oczywista nie była. Poza tym uwagę widzów przyciągała jedna osoba – skrzypek, pierwszy na lewo od dyrygenta.
Na wstępie się przyznam, że nie przepadam za koncertami z okazji karnawału, niezależnie od tego, kto je daje. Czemu? Program takich spotkań jest w zasadzie stały: Strauss, Strauss, Strauss, tu walc, tam polka, ówdzie jakiś żart muzyczny, koniec. Ale na „Koncert karnawałowy” w Filharmonii Częstochowskiej poszłam bez marudzenia. Wszystko przez wiadomość coraz częściej słyszaną na mieście - o skrzypcach wyjątkowej klasy pozyskanych przez naszą orkiestrę. Tu plotkujący podawali ich wiek – prawie 300 lat. Oraz nazwisko lutnika – Guarneri.
Ho, ho, ho! To słowo w uszach każdego melomana brzmi gromko. Legendarna rodzina lutników, twórcy instrumentów, co do których znawcy wciąż się spierają: lepsze od stradivariusów czy jednak nie. Ale jak w posiadanie guarneriusa weszła nasza filharmonia? A skoro weszła, to jak w zespole sprawdzą się skrzypce pasujące raczej do solisty wirtuoza? Czy nie zechcą gwiazdorzyć? Pchać się przed orkiestrę?
Koniecznie należało być na tym koncercie, skonfrontować pogłoski z rzeczywistością. A gdyby okazały się prawdziwe, posłuchać tego lutniczego cuda. Bo stradivariusa na żywo już słyszałam. Guarneriusa jeszcze nigdy.
Na tych skrzypcach grał Michel Schwalbé
Dyrektor Filharmonii Częstochowskiej Adam Klocek potwierdził plotki, gdy koncert trwał już w najlepsze. Skorzystał z faktu, że tego wieczoru nie tylko stanął na podium dyrygenta, ale też opowiadał o prezentowanych utworach, okazując się zresztą pierwszorzędnym gawędziarzem (nie wiadomo było, czy bardziej muzyki słuchać, czy towarzyszących jej opowieści). Zdradził, że skrzypce z pracowni Guarneri, skonstruowane w pierwszej połowie XVIII wieku, zostały wypożyczone naszej orkiestrze na pięć lat przez właścicielkę, starszą panią, Polkę mieszkającą w Szwajcarii. Wypożyczone – podkreślmy – bezpłatnie.
Czy grywał na nich ktoś znany? Owszem, w latach 50. ubiegłego wieku Michel Schwalbé, polski skrzypek żydowskiego pochodzenia. Nieco później, na zaproszenie samego Herberta von Karajana, Schwalbé został koncertmistrzem Filharmoników Berlińskich i trwał na tym stanowisku przez prawie 30 lat. Chciał odkupić guarneriusa, ale szwajcarscy właściciele się nie zgodzili. Teraz jakimś cudem powierzyli instrument Częstochowie. Gra na nim pierwszy koncertmistrz naszej orkiestry Tomasz Kulisiewicz. Łatwo go zlokalizować w zespole, siedzi z samego brzegu, na lewo od dyrygenta.
Pozostaje sprawa ewentualnego gwiazdorzenia. No cóż, nasz 300-letni guarnerius na pewno jest do tego zdolny. Ale się powstrzymał – może jako stary fachowiec, któremu można zaufać, a może powściągnęła go mocna dłoń koncertmistrza. Muzyk tylko dwa razy popuścił instrumentowi, przy okazji solówek. Jedną była cygańska melodia autorstwa Pabla Sarasatego. Skrzypce rozśpiewały się ochoczo, już to zawodziły rzewnie, już to drobiły pracowicie, miejscami zabawnie poparskując.
Jak płynny miód
Głos mają głęboki. Dyrektor Klocek mówił: słodki, złoty. I miał rację, to dźwięk jak płynny miód. Ale też się okazało, że daje częstochowski guarnerius nielichego kopa, gdy zechce.
- To cecha instrumentów Józefa Guarneri. Brzmią donośnie, lepiej sprawdzają się niż stradivariusy we współczesnych, dużych salach koncertowych – tłumaczył dyrygent, gdy owacje publiczności ucichły.
A tak na marginesie: większość tych lutniczych cacek ma własne nazwy, na ogół od nazwisk wielkich skrzypków, którzy na nich koncertowali. Ale nie tylko. Paganini swojemu guarneriusowi dał na imię Armata, a ponoć jeden ze stradivariusów przedstawiany jest jako Śpiąca Królewna! Właściciele naszego guarneriusa być może również dostosowali się do tego zwyczaju, ale oficjalnie nic na ten temat nie wiemy. To może sami coś wymyślimy? Tak na własny użytek. Pszczółka Maja? Nie, nie uchodzi tak infantylnie. Kropla Miodu? Ciut jakby lepiej, ale wciąż nie to. Trzeba pomyśleć.
Tournée po Chinach
Tymczasem wróćmy do solówek. Drugą był słynny czardasz Vittoria Montiego, ale w nietypowej aranżacji, bo połowę partii solowej, pierwotnie przeznaczonej dla skrzypiec, wzięła na siebie wiolonczela. Grał na niej sam dyrygent. My już dawno poznaliśmy go jako wiolonczelistę, natomiast ten dodatkowy talent Adama Klocka szczególnie rozentuzjazmował menadżera częstochowskiej orkiestry, gdy w grudniu odbywała tournée po Chinach. Menadżer uznał, że udział dyrygenta również jako muzyka spodoba się tamtejszej publiczności. Tym sposobem skrzypce i wiolonczela podzieliły się popisem. Próbę powtórzono teraz w Częstochowie.
No właśnie – tournée. Znacząco wpłynęło na program „Koncertu karnawałowego”. Od samiutkiego początku. Widz się nastawił na standardowe walce, zgodnie z tym, co na plakacie, a tu orkiestra bez żadnej zapowiedzi zasunęła marsza. I to dziwnego. Brzmiał jak coś pomiędzy muzyką w dziarskim filmie wojennym produkcji azjatyckiej a fanfarą przy dekorowaniu medalami. Nic tylko człowiek miał ochotę stanąć na baczność i pierś wypiąć pod chiński Order Lojalności i Pracowitości.
Gdy finalne bębny utworu przebrzmiały, Adam Klocek wyjaśnił, że to „Oda do Czerwonej Flagi”. Prawdziwy przebój. W Chinach witała go owacjami publiczność każdego koncertu częstochowskiej orkiestry. Podobnie było z kompozycjami pt. „Kraj mojej matki” i „Taniec złotego węża”, już mniej bombastycznymi niż „Oda…”, opartymi na motywach ludowych.
Co kraj to obyczaj
Również „zachodnia” część oferty naszego zespołu została przyjęta życzliwie. No, może z wyjątkiem Danzón nr 2 meksykańskiego kompozytora Arturo Márqueza. Taniec to co prawda z Kuby (pochodzi od habanery), ale Meksykanie też go uprawiają, podobnie jak Portorykańczycy. I niby – jak to w tańcach latynoskich – biodra się człowiekowi same przy nim ruszają do taktu, ale Chińczykom jakoś się nie ruszyły.
Cóż, co kraj to obyczaj. Można zapraszać na gościnne występy zespół z Europy, by najlepiej bawić się słuchając chińskich utworów w jego wykonaniu. Zresztą, czyż i my nie wyznajemy zasady inżyniera Mamonia? Też lubimy tylko te melodie, które już znamy.
Do rzeczy jednak. Dzięki wyprawie do Chin program „Koncertu karnawałowego” poszerzył się o utwór z intrygującą przeszłością. Podczas tournée częstochowscy filharmonicy spotkali kolegów ze Słowacji. I tak się jakoś zgadało na temat Brahmsa, którego „Tańce węgierskie” mieli w repertuarze. Słowacy opowiedzieli im o swoim rodaku, kompozytorze Béli Kélerze. Przyjaźnił się z Johannesem Brahmsem i pozwolił mu wykorzystać do pracy swoje „Pozdrowienie z Bardejowa”. Brahms zaczerpnął z niego główny motyw melodyczny, uzupełnił go o własne kawałki i… tak powstał słynny na cały świat „Taniec węgierski nr 5”. Też go znacie, to przy nim Charlie Chaplin golił klienta w filmie „Dyktator”. Publikując pierwsze zapisy nutowe „Tańców…” wydawcy zaznaczali, że to utwory tylko zestawione przez Brahmsa. Z czasem jednak zapominano coraz bardziej o tym szczególe, aż w końcu niemiecki mistrz pozostał w powszechnej opinii (wyjątkiem Słowacja) jedynym twórcą kultowego czardasza.
„Marsz Radetzkiego” na bis
Podczas „Koncertu karnawałowego” częstochowska orkiestra nie tylko zagrała Brahmsowską przeróbkę, ale też oryginał Kélera. - Brzmi znajomo? - podsumował opowieść dyrygent. A potem na bis wyklaskany przez publiczność wybrał „Marsza Radetzkiego”, ku radości wszystkich na widowni.
Taaaak, to był satysfakcjonujący wieczór. I muzyki się człowiek nasłuchał, i ciekawych historii, i niezwykłych skrzypiec, podobno jedynych takich w Polsce.
Swoją drogą, wiadomo, że skrzypce, zwłaszcza te 300-letnie, tęsknią za graniem. Muszą być używane, by pozostawały w dobrym stanie, wydawały z siebie piękny głos.
Na „Koncercie karnawałowym” przejechały – a my z nimi – przez pół świata, od Dalekiego Wschodu po Dziki Zachód, z przesiadką w Europie. Tańczyły złotego węża, szalały w kankanie i w czardaszu (ba, w niejednym), wirowały w walcu i czarowały kocią gracją w danzonie.
Myślę, że musiały się nieźle bawić.
Fot. Agnieszka Małasiewicz/Filharmonia Częstochowska
Cykle CGK - Autorzy
-
Juliusz Sętowski
Historyczny Człowiek Roku
-
Joanna Skiba
Żółte kalendarze. I gazety
-
Kacper Kapsa
Z notatek kryptooptymisty
-
Daniel Zalejski
Edukacja przyDomowa