Wykonanie godne 80-lecia

To było coś
- koncert z okazji 80. sezonu artystycznego Filharmonii Częstochowskiej.
Publiczność reagowała brawami, owacjami i okrzykami zachwytu. Tu i tam słychać
było nawet gwizdy pełne uznania. Chociaż na koniec powiało horrorem.
Program jednak był dziwny: zero oratoriów, nic potężnego, takiego, wiecie, co słuchaczy zdmuchuje z fotela. Zagadkę już na samym początku wyjaśnił Adam Klocek, dyrektor Filharmonii Częstochowskiej i dyrygent jej orkiestry.
- Wielkie dzieła symfoniczne i oratoryjne zaprogramowaliśmy na okalające koncert jubileuszowy piątkowe wieczory. Dzisiejszy wypełnią dzieła o mniejszych rozmiarach, genialne w swojej prostocie i pięknie – mówił ze sceny. - Ma to być muzyczna opowieść o ludziach, ich emocjach i otaczającej nas przyrodzie. Poruszymy wątki bliskie naszemu miastu oraz związanym z nim wybitnym postaciom jak Bronisław Huberman czy Wojciech Kilar. Spróbujemy zbudować konteksty inspirowane wiolinistyką, religijnością, tradycyjną kulturą polską i żydowską.
Religijność zrealizowała się w postaci utworów „A Hymn to the Mother of God” współczesnego nam brytyjskiego kompozytora Johna Tavenera, a potem w „Totus Tuus” Henryka Mikołaja Góreckiego. Chór Filharmonii Częstochowskiej Collegium Cantorum miał okazję, by po raz kolejny udowodnić, jak świetnym jest zespołem.
Nawiązaniem do przyrody stał się „Skowronek wzlatujący” Ralpha Williamsa, utwór z 1921 roku w wersji na skrzypce i orkiestrę. Stanął przed nią jako solista jej pierwszy koncertmistrz Tomasz Kulisiewicz. Tę muzyczną ilustrację wiejskiego krajobrazu wypełnionego śpiewem ptaków zagrał... pięknie. Dostałby owacje nawet wtedy, gdyby miał instrument gorszy niż ten, który trzymał pod brodą. Ale miał najlepszy – prawie 300-letnie dzieło włoskiego arcymistrza lutnictwa Giuseppe’a Guarneriego del Gesu. Zostało wypożyczone Filharmonii Częstochowskiej przez właścicielkę, Polkę mieszkającą w Szwajcarii. Słyszeliśmy to cudeńko już kilka razy, na ogół jednak jako członka zespołu. Teraz jednak guarnerius, ulokowany w pozycji solisty, w obecności widowni wypełnionej szczelnie, rozhulał się, wyrwał na wolność jak dżinn z lampy i udowodnił, że jego twórca istotnie zasłużył sobie – oj, bardzo – na miano legendy. Matko, jak on brzmiał. Muzyka wręcz lała się z niego, płynęła jak rzeka. Nic dziwnego, że skrzypek cały czas się uśmiechał, publiczność zaś wpatrywała się w niego rozanielona.
Postuluję, proszę, mogę nawet dokonać próby przekupienia kogoś, by w każdym koncercie symfonicznym naszej filharmonii – no, choćby w co drugim – umieszczać jakiś utwór na skrzypce solo. Właśnie po to, byśmy się nasłuchali tych śliczności do syta, a nawet na zapas, zanim trzeba będzie oddać guarneriusa właścicielom.
Na razie jednak skrzypce wróciły karnie do szeregu, by wziąć udział w wykonaniu „Orawy” Wojciecha Kilara, kompozytora związanego z Częstochową, a najbardziej to z Jasną Górą. I znowu widowni mowę odjęło (mnie na pewno). Orkiestra rwała przed siebie niczym rozpędzony halny, diabelsko jednak precyzyjny jeśli chodzi o dźwięk. Gdy chór zakończył ten popis gromkim „Hej!”, publiczność nie miała innego wyjścia, jak wiwatować, wiwatować, wiwatować...
A potem na scenę weszli Vołosi i swoim zwyczajem pozamiatali. Szaleli (jakże inaczej), zarazili orkiestrę (normalka), zarazili publiczność (ba!), musieli bisować (dziwiłabym się bardzo, gdyby nie).
Przerwa i kieliszek jubileuszowego szampana ostudziły trochę rozkręcone emocje. Nie na długo. Na pierwszy utwór po tej chwili oddechu zaplanowano współczesną kompozycję Giovanniego Sollimy „Violoncelles, vibrez!” - „Wiolonczele, wibrujcie!”. Krytycy mówią o Sollimie, że to postminimalista. Skoro mówią, to pewnie wiedzą. Ja za to wiem, że wrażenia z występu wiolonczelistów Kingi Chudzikowskiej i Jakuba Lemańskiego (na co dzień grają w częstochowskiej orkiestrze) wcale nie były minimalne. Utonęliśmy w tych lirycznych wibracjach i było nam z tym dobrze, ot co!
Lirykę zaraz potem wybili nam z głowy zespół Kroke i Anna Maria Jopek. Ich występ stał się zapowiadanym wcześniej nawiązaniem do kultury żydowskiej. Nawiązaniem oczywistym, przecież gmach filharmonii stoi na fundamentach synagogi, a sama filharmonia ma za patrona genialnego skrzypka żydowskiego pochodzenia, Bronisława Hubermana. Do szalonych, bazujących na tradycji klezmerskiej improwizacji Kroke wokalistka dołożyła niesamowite wokalizy. Piosenkę natomiast wykonała tylko jedną – „Szepty i łzy” z muzyką Wojciecha Kilara i słowami Marcina Kydryńskiego.
A na koniec powiało horrorem: orkiestra rozłożyła na pulpitach nuty utworów, które Kilar napisał do filmu „Dracula” Francisa Forda Coppoli i do „Dziewiątych wrót” Romana Polańskiego. Czasowo dopasowała się wręcz idealnie, bo dochodziła godzina 23 – znakomity czas na przywoływanie wampirów oraz mocy piekielnych. Ale nawet jeśli się zjawiły, nie zauważyliśmy tego, zasłuchani.
- Gdyby mnie tak plecy i poniżej nie rozbolały od tego siedzenia, to jeszcze bym słuchał. Oj, jeszcze – westchnął jeden z widzów już przy szatni.
Święte słowa.
Fot. Agnieszka Małasiewicz/Filharmonia Częstochowska
Cykle CGK - Autorzy
-
Adam Florczyk
Częstolovechowa
-
Zuzanna Suliga
Balansująca stabilizacja
-
Juliusz Sętowski
Historyczny Człowiek Roku
-
Piotr Karoński
Krążę wokół waszych dźwięków…