Podstawą jest pomysł

Prace z tego i minionego wieku. Plansze komiksowe, rysunki, plakaty, w różnych technikach i formatach. Wszystkie oryginalne – żadnej kopii! Wystawy „Edward Lutczyn: Rysunki różne – kwadratowe i podłużne” nie można przegapić. Do 11 maja pozostanie ona w Sali Śląskiej, potem – po krótkiej przerwie – będzie prezentowana w sali po dawnym Muzeum Zdzisława Beksińskiego. O szczegółach opowiadają autor oraz kuratorzy – dyrektor Miejskiej Galerii Sztuki Anna Paleczek-Szumlas i rysownik Dariusz Dąbrowski.
Powiedzcie, kto sprawił, że spotykamy się w takim gronie, a pretekstem jest wystawa, którą możemy oglądać w Częstochowie?
Anna Paleczek-Szumlas: Wszystko zaczęło się ponad rok temu, Darek opowiedział mi, że był na cudownej wystawie i rozmawiał z samym Edwardem Lutczynem. Oczywiście od razu się tym zainteresowałam i zapytałam: ale „prawdziwym”, tak „na żywo”? Potwierdził. Zapytał: a może zrobilibyśmy mu wystawę w Częstochowie? Czegoś takiego nie musiał mi powtarzać. Odpowiedziałam: jasne, tylko jak?
Oczywiście finalnie nie było to takie proste i wymagało wielu małych kroczków. Darek pilotował tę sprawę, bo namówić artystę nie było łatwo! Nie miał początkowo ochoty na kolejną wystawę. Na zasadzie: jakaś mała galeria, jakaś tam dyrektorka, po co mi to.
Edward Lutczyn: Nieprawda! Nie mówiłem, że jakaś mała galeria, bo wcześniej doszły mnie słuchy, że na wystawie musi być kilkaset ilustracji. Także zgodziłem się, bo miasto zacne i instytucja także.
Dariusz Dąbrowski: Z Waszych opowieści wynika, że to wszystko szybko poszło, a ja myślę, że trwało to o wiele dłużej! I tak od telefonu do telefonu. A każda rozmowa z Edwardem zazwyczaj kończyła się tekstem: wiesz, ja już muszę lecieć.
Tak było?
E.L.: Tak bywało. Ale się udało. Spotkaliśmy się. A doszło do tego na Saskiej Kępie w domu kultury Prom [PROM Kultury Saska Kępa – przyp. red.]. I tu taka ciekawostka, bo ta nazwa wywodzi się z dwóch źródełek. Po pierwsze to chodzi o promocję kultury, po drugie – głównym założeniem budowy tego budynku było to, by przypominał statek. Stąd Prom.
Czyli tytuł tej rozmowy mógłby brzmieć… „Poznali się na promie”?
E.L.: Na szczęście nie był to nasz „Ostatni prom”. Pamiętacie? Był taki film [z 1989 r. w reżyserii Waldemara Krzystka – przyp. red.]. Dla nas był to jednak dopiero początek przygody.
A.P.S.: Co więcej, po wizycie w PROM-ie zadzwoniłam zaraz do Janka Wołka z prośbą o napisanie tekstu. Zgodził się od razu, opowiadając kilka anegdot o Edwardzie Lutczynie, z czasów, kiedy razem biesiadowali. Tekst znalazł się w katalogu do wystawy. Zachęcam do przeczytania!
Ale wracając do pierwszego spotkania, Edward przyniósł wówczas kilkadziesiąt prac. Byłam nimi zachwycona! Wszystko oryginały, żadnej kopii.
Od razu wybraliśmy też pracę, która miała nam tę wystawę opisywać, brandować, jak to się dziś ładnie mówi. Padło na chłopca niosącego kaktusa w kształcie znaku zapytania [projekt powstał w oparciu o projekt okładki książki dla dzieci Jana Rurańskiego „Dlaczego sól jest słona, czyli odpowiedzi na głupie pytania” – przyp. red.]. Jego kontynuacją jest rysunek, na którym ten biedak jest już w bandażach. To morał, bo tak kończy się noszenie kaktusa.
Od tego momentu nasza wspólna korespondencja już płynęła lawinowo, bo okazało się, że ta dyrektorka jest nawet „zjadliwa”.
E.L.: Da się z nią wytrzymać!
D.D.: I tak przeszliśmy do wybierania prac. Nie kilkunastu czy kilkudziesięciu, a kilkuset!
Każda to oryginał?
D.D.: Tak! Wśród nich są także takie sprzed wielu lat. Wyszukane, a wręcz odnalezione w zakamarkach pracowni Edwarda.
A trudno było namówić Pana do takich poszukiwań?
A.P.S.: Byliśmy z Darkiem w tych namowach bardzo skuteczni (śmiech).
D.D.: Wiedziałem, że Edward ma w swojej pracowni niejedno schowane i potrzeba czasu na poszukiwania. By odkopać niektóre prace, trzeba było się naprawdę natrudzić.
E.L.: Powiedzieć, że mam tam nieład, to jak nic nie powiedzieć.
D.D.: A tam znowu nieład!
E.L.: To jest ład, tylko jest go dużo. Był swego czasu taki serial o zbieractwie, oglądałem go oczywiście. I jest to straszne! Te mieszkania wypełnione po sufit! A u mnie po sufit jest nie tylko rysunków, ale mnóstwo kolorowych papierów, passe-partout i różnych innych rzeczy odłożonych na zasadzie „przyda się”. Nazwałbym to koszmarnym snem introligatora.
A.P.S.: Pamiętajmy, że czasy, w których tworzyłeś najwięcej, nie były łatwe. Na rynku nie było tylu papierów, tuszy czy farb dobrej jakości. Zdobyć je, to była walka. Stąd pewnie to chomikowanie.
E.L.: Powiem więcej, zdarzało mi się korzystać z takich dziwnych materiałów, jak wyroby firmy Letraset czy Mecanorma. To były katalogi pełne liternictwa. Kserowało się taką stronicę, a potem wycinało się nożyczkami literki i z nich układało się różne teksty.
A.P.S.: Zegarmistrzowska precyzja i benedyktyńska cierpliwość!
Przyznam, że wyobrażając sobie te wycinanki, od razu mam myśli rodem z kryminałów, bo z takich literek układa się w nich groźby lub żądania okupu…
E.L.: Jak już poruszamy wątki kryminalne, to przypomniał mi się pewien dowcip. Opowiem go, dobrze?
Idzie sobie tatuś z córeczką Starym Miastem, a tam pewien pan wycina kontury twarzy. Mężczyzna zamówił więc portrecik dziewczynki. Po chwili zachwycony efektem, pyta: jak pan doszedł do takiej biegłości? Jak pan umie tak ciach, ciach nożyczkami i jest portret? A autor mówi tak: widzi pan, był taki czas w moim życiu, gdy pracowałem w policji i moim zadaniem było rysować kredą konkury leżących ludzi, nabrałem wprawy.
Czyli podsumowując: trening czyni mistrza.
Wracamy na wystawę. Czy od początku chcieliście, by była przekrojowa?
A.P.S.: Tak, stąd tytuł. Wróciliśmy do nazwy wystawy, która miała już miejsce i dokumentowała ją publikacja wydana przez wydawnictwo BoSz – „Rysunki różne – kwadratowe i podłużne”. Ten powrót nastąpił z racji zarówno zabawności tego hasła, jak i tego, że najlepiej opisuje ono różnorodność tej ekspozycji. W Sali Śląskiej pokazujemy rysunki z różnych okresów, i z wieku XX, i XXI. Prace podzieliliśmy na pewne działy, mamy więc rysunki czarno-białe, te z lat 70., 80 i 90. Są też plakaty, rysunki kolorowe, rysunki kredką…
Dużą część przygotowań poświęciliśmy na układanie tych zbiorów, segregację, wymyślenie narracji, która najlepiej wprowadziłaby widza do tego świata.
E.L.: Jestem pełen podziwu dla tej pracy, ja sam nie umiałbym tak tego poukładać.
Ile prac w sumie prezentujecie?
A.P.S.: Przywieźliśmy ich do Częstochowy 400. Każda została sfotografowana i wszystkie trafiły do towarzyszącego ekspozycji katalogu. Na wystawie jest ich nieco mniej. Za to niektórzy bohaterowie prac, te postacie czy zwierzęta zostali powiększeni. Sprawiają, że ta prezentacja zyskała nowy wymiar. Dzięki nim sami czujemy się trochę jak bohaterowie, którzy wyszli spod ręki Edwarda Lutczyna. Ci, których tak dobrze pamiętamy z książek.
Zostając przy pamięci, czego jako mała Ania i mały Darek nauczyliście się z tych książek? Że woda jest mokra? Czy skąd się biorą dzieci?
D.D.: Ja dowiedziałem się tego, skąd biorą się dzieci z zupełnie innego źródła (śmiech)!
A.P.S.: A ja najlepiej zapamiętałam rysunek cudownego psa basseta, który miał takie pozwijane długie uszy. Z sentymentem wspominam również ilustracje, które towarzyszyły wierszom Wandy Chotomskiej i serii „Poczytaj mi, Mamo”. Wtedy dopiero składałam literki, bo nie wszystkie książeczki czytała mi mama, ale już wówczas w mojej świadomości istniał ten, które te - rozwijające dziecięcą wyobraźnię - rysunki stworzył. Dla mojego pokolenia (a urodziłam się w 1970 roku) i dla pokolenia moich dzieci, którym potem sama czytałam te książki, to wyjątkowa postać.
Przyznam się do czegoś: zawsze chciałam poznać TEGO Edwarda Lutczyna. I nim udało mi się osobiście, to znałam go z telewizji, z programów edukacyjnych, w których wyjmował flamaster i pytał, czy można narysować zwierzątko od ogona do czubka głowy, czy lepiej na odwrót.
I jak Pan zaczyna rysować?
E.L.: Od dowolnego miejsca. Wszystko mi jedno. Zresztą ja się ciągle uczę. Jak spotkamy się na przykład za trzy lata, to zobaczycie, jakie fajne będą moje rysunki.
Dla nas te z wystawy są już bardzo fajne. Darku, a Ty, jako kolega po fachu, za co cenisz prace Pana Edwarda?
D.D.: Za to, że są przede wszystkim oryginalne. Mają charakterystyczną kreskę, rozpoznawalną na pierwszy rzut oka. Poza tym jest w nich ta moc, która sprawia, że się uśmiechasz.
E.L.: To ja się wtrącę i włożę w Twoje usta to, czego nie powiedziałeś, choć mógłbyś (śmiech). Mianowicie jest w nich dużo niezłych pomysłów. Mówię o tym, bo pomysł jest podstawą.
D.D.: Przecież o tym powiedziałem, tylko innymi słowami (śmiech)!
A Pan śledzi działalność Darka?
E.L.: Oczywiście! Co jakiś czas widzę jego nowe prace na Facebooku. I zawsze, gdy coś się pojawi, to się cieszę. I nie dlatego to lajkuję, żeby Darek kolekcjonował lajki, ale właśnie dlatego, że podoba mi się jego twórczość. Bo u niego również widać ten pomysł.
Na koniec zapytam, których prac na wystawie zamieściliście więcej: kwadratowych czy podłużnych.
A.P.S.: Zdecydowanie tych jajowatych!
Wystawa „Edward Lutczyn: Rysunki różne – kwadratowe i podłużne” pozostanie w Sali Śląskiej Miejskiej Galerii Sztuki do 11 maja. W piątek można ją oglądać od godz. 10.30 do 18.00, a w sobotę i niedzielę od godz. 11.00 do 19.00. Bilety normalne kosztują 15 zł, a ulgowe – 10 zł. Uwaga – zwiedzanie możliwe jest do pół godziny przed zamknięciem galerii.
Ale to nie koniec! Po przerwie, niezbędnej na działania aranżacyjne w nowej przestrzeni, „Rysunki różne…” znów będzie można oglądać, ale już w sali po dawnym Muzeum Zdzisława Beksińskiego. Terminu wznowienia wystawy należy wypatrywać na stronie www.galeria.czest.pl.
Galeria zdjęć
← Opowieść o niespełnieniu
Taki oryginał zdarza się raz na 78 lat →
Cykle CGK - Autorzy
-
Jacek Noszczyk
Widok na miasto
-
Rafał Kwasek
Ucieczka od FOMO
-
Adam Markowski
Podwójna ekspozycja
-
Sylwia Góra
Herstorie