Opowieść o niespełnieniu

Złudne nadzieje, stracone szanse, toksyczne relacje, skomplikowane zależności, niezrozumiałe ambicje… „Mewa” w reżyserii Cezarego Ibera pełna jest wysokich tonów i skrajnych emocji. Najbliższa okazja, by zobaczyć ten spektakl nadarzy się już 10 i 11 maja. Zaprasza Teatr im. Adama Mickiewicza!
Sięgając dziś po twórczość Antoniego Czechowa, trzeba mieć przede wszystkim pomysł. I Cezary Iber - reżyser „Mewy”, a od tego sezonu konsultant ds. programowo-artystycznych częstochowskiego teatru - go miał. Wybrał tytuł mniej oczywisty (realizowany chyba rzadziej niż „Trzy siostry” czy „Wujaszek Wania”), od którego wybitny dramaturg dopiero zaczynał swoją zawodową drogę. I niewiele brakowałoby, a na nim by karierę… zakończył.
Dlaczego? „Mewa”, którą prapremierowo wystawiono w 1896 r. w Petersburgu okazała się fiaskiem (spektakl zagrano tylko kilka razy). Tytuł „odczarował” Konstantin Stanisławski, który zrealizował spektakl w 1898 r. w Moskiewskim Teatrze Artystyczno-Powszechnym (srebrzysty wizerunek ptaka został umieszczony później na kurtynie teatru i znalazł się też w jego logo). W Polsce po sztukę sięgnięto po raz pierwszy już w XX w. Ta prapremiera miała miejsce w Teatrze Miejskim w Krakowie 2 marca 1907 r., (Ninę zagrała wówczas Irena Solska). Potem polska „Mewa” miał wiele odsłon. Zainteresowanie tym tytułem – co potwierdza częstochowska realizacja - trwa do dziś.
Złudne nadzieje i stracone szanse
Gdy sięga się po historię, którą grano już w trzech różnych stuleciach, trudno nie bać się wtórności. Pomysły realizacyjne mogą być więc różne: od klasyki w bogatych dekoracjach i epokowych kostiumach, po np. osadzenie „Mewy” w realiach rodem z korporacji. Iber postawił na uniwersalizm. Opowieść, która mogłaby się rozegrać zawsze – bez względu na dekadę.
Bo zawsze będą złudne nadzieje, stracone szanse, porzucone marzenia, toksyczne relacje, nieodwzajemniona miłość. Zawsze będą istniały zależności, a wybory zawsze będą niosły za sobą konsekwencje.
Na scenie nie mamy więc antycznych mebli, ciężkich ram i biblioteczki. Zamiast tego są białe portale, które tę nieograniczoność miejsca i czasu mają podkreślać. Jest też dziesięć krzeseł, czyli tyle, ile bohaterów pojawia się w tej misternej siatce wzajemnych relacji. Obecność natury, która w „Mewie” także gra istotną rolę, oddają malarskie wizualizacje.
Stroje są proste, przeważnie w stonowanych kolorach, co nie znaczy, że nie ma tu miejsca na odwagę. Tę scenografka i kostiumografka Michalina Pawlak skierowała – niczym światła jupiterów – na grającą Irinę Arkadinę - Teresę Dzielską (aktorka wygląda – gra zresztą również – zjawiskowo).
Do wszystkich istnień
Ale od początku. Całość otwiera scena z udziałem Karola Czajkowskiego, czyli Konstantego Trieplewa. Muzycznie zdominował ją w pełni genialny David Bowie i jego „Space Oddity”. Piosenka wydana na kilka dni przed lądowaniem Apollo 11 na Księżycu, interpretowana bywa jako metafora alienacji, zagubienia czy utraty kontroli nad własnym życiem. I z podobnymi emocjami mierzy się syn wybitnej aktorki, a przy tym niespełniony pisarz. I choć zwykło się tytułowej mewy doszukiwać w postaci Niny (zresztą to ona woła ze sceny „jestem mewa”), ja widzę ją raczej w osobie czekającego na ocalenie Kostii.
Potem mamy już same wysokie tony. Reżyser zdecydował się bowiem na kolejny nietypowy zabieg - słynną rozmowę Maszy (Marta Honzatko) i Miedwiedienki (Mariusz Urbaniec), w której padają słowa o żałobie noszonej po własnym życiu przeniósł do aktu drugiego. Pierwszy zaczyna się zaś kontrowersyjnym przedstawieniem stworzonym przez Trieplewa z Niną w roli głównej (Aleksandra Skraba).
Młoda, marząca o aktorstwie dziewczyna, wjeżdża na imponującej konstrukcji z liści, grzybów, gałęzi, materiałów, w której centrum bije plastikowe serce (przyznam, że ta scena zrobiła na mnie duże wrażenie – brawa dla twórców!). Na głowie ma świetlistą koronę, a do wygłoszenia monolog skierowany do „ludzi, lwów, orłów” i ogólnie wszystkich istnień. Co ciekawe, tekst Czechowa uwspółcześniono, dodając do niego wypowiedzi szwedzkiej aktywistki klimatycznej Grety Thunberg oraz tezy aktywistów Ruchu Ostatnie Pokolenie.
Bez wzajemności
Dzieło młodych zostaje wyśmiane i niezrozumiane, a pokaz przy okazji ujawnia toksyczność relacji między odnoszącą sceniczne sukcesy matką a poszukującym swego miejsca na ziemi synem. Ich pełna skaz zażyłość jest jednym z głównych tematów „Mewy”. Kolejnym jest próba przebicia się twórców młodszego pokolenia w świecie, w którym rządzą „wyjadacze”, ci z „nazwiskiem”, z sukcesami, cieszący się uznaniem. A następnym – w moim odczuciu – jest niespełnienie. Nie tylko zawodowe, ale przede wszystkim prywatne i bardzo ludzkie. W „Mewie” każdy kocha na opak, kieruje uczucia tam, gdzie nie może liczyć na wzajemność. Masza beznadziejnie zakochana jest w Konstantym, wychodzi jednak za innego. Wiejski nauczyciel Miedwiedienko ma sprawić, że młoda żona zapomni o dawnej miłości – ale zapomnieć nie może. Żona zarządcy Szamrajewa (Robert Rutkowski) - Polina (Małgorzata Marciniak), durzy się w lekarzu Dornie (Marek Ślosarski), ale ów ani myśli, by ryzykować i rzucać dotychczasowe życie dla tego uczucia. Arkadina upokarza i daje się upokarzać w związku z wielkiej sławy pisarzem Borysem Trigorinem (o którego Kostia jest zazdrosny). Literat (Maciej Półtorak) nie ma jednak problemów, by równocześnie uwodzić naiwną Ninę (i przy okazji niszczyć i to życie).
Listę nieszczęśników (bo tak, w tej opowieści każdy – nawet jeśli temu przeczy – jest nieszczęśliwy) zamyka brat Iriny i wuj Kostii – sędzia Sorin. Ten, który chciał zostać kiedyś literatem, ale nie został, chciał się ożenić, ale nie ożenił, marzył o życiu w mieście, ale utknął na wsi.
Bo w „Mewie” na marzeniach się raczej kończy. A nawet jak już znajdą się ci, którzy mają odwagę, by po nie sięgnąć, nie otrzymują nagrody.
Z aktu do aktu
Czechow napisał „Mewę” jako „komedię w czterech aktach”, choć wśród tej powszechnej emocjonalności i nerwowości, tego humoru trudno się doszukać. Nie oznacza to jednak, że sztukę całkowicie go pozbawiono. Uśmiechamy się i to nie raz, ale raczej gorzko, bo humor ma tu kolor czarny. Mistrzynią tej ironii jest zaś Masza - koniecznie zwróćcie uwagę na te sceny.
Na co jeszcze? Na pewno na antrakty z muzyką Macieja Zakrzewskiego, które przeprowadzają nas z aktu do aktu. Mnie najbardziej zachwycił ten akrobatyczny z udziałem Aleksandry Skraby (mam ogromne uznanie dla jej umiejętności) i Macieja Półtoraka. Podwieszane koło to zupełnie nowe rozwiązanie sceniczne w naszym teatrze i przyznam, że efekt naprawdę jest znakomity!
Przyznam się jeszcze do czegoś: sama „Mewę” obejrzałam ze sporym opóźnieniem, bo jej premiera odbyła się w marcu, a tytuł debiutował w Częstochowie przy okazji Międzynarodowego Dnia Teatru. Trudno zresztą o lepszy wybór, gdy Czechow tak wiele uwagi w tym tekście poświęcił teatrowi i istocie sztuki w ogóle.
Jeśli Wy, także nie mieliście jeszcze okazji zobaczyć tej „komedii w czterech aktach”, albo macie ochotę na powtórkę, to najbliższy termin (prawdopodobnie ostatni w tym sezonie) już 10 i 11 maja o godz. 19.00.
Fot. Piotr Dłubak/Teatr im. Adama Mickiewicza
← Kasprowy w kadrze Dariusza Gawrońskiego
Podstawą jest pomysł →
Cykle CGK - Autorzy
-
Rafał Cuprjak
Częstonsy
-
Jacek Noszczyk
Widok na miasto
-
Sylwia Góra
Kulturalny ferment
-
Od redakcji
Co, Gdzie, Kiedy w Częstochowie