SZUKAJ
CO/GDZIE/KIEDY W CZĘSTOCHOWIE Portal kulturalny

Na zdjęciu pisarka Wioletta Grzegorzewska
11/2020

Pobierz PDF

Pisanie jest przygodą

Z Wiolettą Grzegorzewską, pisarką mającą na koncie między innymi nominacje do Literackiej Nagrody Nike, Nagrody Literackiej Gdynia i Nagrody Bookera, rozmawiamy o jej najnowszej powieści „Dodatkowa dusza”.


Adam Florczyk: Przyzwyczaiłaś się już do tego, że dziś jesteś postrzegana przede wszystkim jako prozatorka? Czy może poetka wewnątrz ciebie jeszcze się trochę przeciwko temu buntuje i domaga uwagi?


Wioletta Grzegorzewska: Wiersze bez przerwy chodzą mi po głowie. Zapisuję je w folderze „notatki” w telefonie, ale tak naprawdę to od bajtla chciałam pisać prozę, opowiadać jak Selma Lagerlöf czy Jack London, których uwielbiałam. Chciałam być trampem, załapać się na statek, pływać po oceanach, poznawać ludzi, włóczyć się po świecie. Tak się złożyło, że w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych debiutowałam wierszem i tak już potem zostało. Nie dawałam rady pisać prozy. Nie miałam na to czasu. Dopiero na angielskim wikcie mogłam rozwinąć skrzydła.


Twoje „Guguły” okazały się bardzo mocnym debiutem. Zebrały wyróżnienia i nominacje nie tylko w Polsce, ale również poza jej granicami. Ty zaś z dnia na dzień znalazłaś się na literackich salonach. Czy taki sukces na początku drogi pomaga, czy raczej ciąży w dalszym pisaniu? Buduje wiarę w siebie, czy może budzi lęki, że poprzeczka jest za wysoko?


Prawda jest taka, że bez nominacji przepadasz jako pisarz. Agenci literaccy nie mają bez tego argumentów, żeby sprzedać twoje książki za granicę. Takie jest nasze społeczeństwo, system laurkowy, taka edukacja nagród i kar. Bez tych wyróżnień, które - jak na moje oko - są losowaniem, moje książki by przepadły. Przyznaję, że odczuwam jarzmo wygórowanych oczekiwań wobec „nominowanej”. Spotykam się z takimi komentarzami w Internecie: „E, jak na nominowaną do Nike czy tam Bookera, to jej książki są za cienkie” albo „Po pisarce nominowanej do ‘małego Nobla’ spodziewałam się więcej”, „No i gdzie te jej arcydzieła?”. No cóż. Kolega powiedział mi kiedyś, że gdybym chciała dogodzić wszystkim, to skończyłabym na pisaniu ulotek reklamowych.


Przypomniały mi się teraz twoje „Stancje”, które były bardzo mocno osadzone w Częstochowie. Udało Ci się fantastycznie odmalować nasze miasto na przełomie wieków.


Często śnię o Częstochowie: jestem przy fontannach w parku Staszica albo na osiedlu „Północ”, słyszę łagodne turkotanie tramwaju, jestem w Cepeliance, na częstochowskim dworcu lub na jakimś strasznym egzaminie z literatury staropolskiej u profesora Łągiewki. Profesor pyta: „Na czym Czesi przepłynęli rzekę w czasie bitwy pod Grunwaldem?”. Po obudzeniu okazuje się, że jestem w Ryde, Londynie albo Hastings.


Podczas lektury można było odnieść wrażenie, że Twoja więź emocjonalna z Częstochową jest nadal wyjątkowo silna.


Tak, masz rację. Kiedyś myślałam, że Częstochowa to taki grajdoł w cieniu świętej wieży, z którego trzeba uciec, ale z perspektywy wielu lat już jej tak nie odbieram. To piękne miasto, na szlaku dawnej „żelaznej drogi”, czyli na trakcie Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej. Miasto, w którym spędziłam młodość, najpiękniejsze lata życia, poznałam mojego męża Szymona Grzegorzewskiego i urodziłam syna Mateusza. Jest to też miasto, w którym pokochałam teatr, zdobyłam masę doświadczeń. Być może tego jeszcze nie mówiłam, ale w jakimś sensie hasło „Częstochowa” zbliżyło mnie z pewną kobietą, która opowiedziała mi historię opisaną przeze mnie w „Dodatkowej duszy”. Mama tej kobiety mieszkała przed wojną w Częstochowie, przy ulicy Kilińskiego 16.


Przejdźmy zatem do Twojej najnowszej książki. Inspiracja do napisania powieści „Dodatkowa dusza” była dość niezwykła. Mogłabyś więcej opowiedzieć o spotkaniu, które ostatecznie popchnęło Cię do zmierzenia się z tą wojenną historią?


Poleciałam do Stanów promować amerykańskie wydanie „Guguł” i tam, przy okazji spotkania literackiego w bibliotece brooklyńskiej, poznałam pewną tajemniczą, elegancką kobietę. Nie wiem dlaczego, ale pojawiło się takie dziwne przeczucie. Ona wydawała mi się znajoma. Nazywa się Hanna Jakubowski. Czułam, że coś mnie z nią połączy. Kilka tygodni później poznałyśmy się na Facebooku, zaczęłyśmy też rozmawiać przez telefon i bardzo się polubiłyśmy. Pewnego lutowego popołudnia, dokładnie w moje urodziny, Hania przesłała mi na skrzynkę mailową swoje wspomnienie o rodzinie Brzezińskich. W tych zapiskach był wstrząsający portret chłopca oraz informacja, że wydała go siostra zakonna.


W jakim stopniu pani Hanna Jakubowski uczestniczyła już w samym procesie tworzenia powieści?


Hanna bardzo mi pomagała, cierpliwe opowiadała o swojej rodzinie, nanosiła poprawki, przekazywała certyfikaty i zdjęcia. Włożyła w tę powieść swoją duszę.


Ta powieść oparta jest na prawdziwych wydarzeniach, ale nie jest reportażem. Nie miałaś obaw, że opowiadając ją po swojemu, dodając dużo od siebie, ingerujesz w czyjeś życie, traumę, pamięć?


Nie, ponieważ starłam się za bardzo nie wymyślać. Wszystkie szczegóły i poboczne historie wzięłam z opowieści bezpośrednich świadków. Pisanie jest przygodą, próbą, budowaniem nowych wersji rzeczywistości. Ja jestem zwolenniczką teorii Einsteina. Nie wiesz, jaka była prawda, bo ścisła prawda nie istnieje. Być może w innych przetasowaniach czasowych ta historia odgrywa się na nowo. Julian znowu skacze z pociągu, może w innym, naddanym czasie wcale nie przeżywa skoku albo zostaje postrzelony w trakcie ucieczki.


W jaki sposób próbowałaś odtworzyć miasto, kulturę, społeczności, których już nie ma?


Słuchałam nagrań opowieści bezpośrednich świadków – ktoś opowiadał o majdaniarzach, czyli chłopcach z tobołami gazet, którzy jedli gołębie, ktoś o nocnikach, czyli niemieckich strażnikach, ktoś inny mówił o zabitym koniu, leżącym przez kilka dni na Placu Zamkowym. Czytałam rękopisy z archiwum Ringelbluma, oglądałam starą wojskową mapę, po której można było poruszać się online. Przeglądałam przedwojenne książki telefoniczne, aby się dowiedzieć, gdzie dana postać mieszkała. To było przerażająco smutne. W 1943 r. nie widniało tam już żadne żydowskie nazwisko czy numer telefonu. Okupanci dbali o to, by zacierać ślady, ale jednak te dane przetrwały, bo uciekinierzy zabierali ze sobą książki telefoniczne, chyba z nadzieją, że będą jeszcze mogli zadzwonić do rodziny i przyjaciół.


Musiałaś tę historię urwać w pewnym, arbitralnie ustalonym momencie, a życie oczywiście toczyło się dalej. Nie kusi Cię, żeby wrócić kiedyś do tej opowieści?


Chciałam zakończyć tę opowieść z palcem na cynglu, bo w jakimś sensie jest to moralitet. Może to zabrzmi dość górnolotnie, ale to powiem: w moralitecie tym stawiam podstawowe pytanie o człowieczeństwo, bo jakbym nie próbowała na to spojrzeć, podczas czytania rożnych dokumentów wychodziło mi, że poza pewnymi jednostkami, które mają cechy psychopatyczne, człowiek nie jest zły z natury. Człowiek jest po prostu słaby i w pewnych okolicznościach staje się zły, dokładnie tak, jak to napisałam w jednym z moich wierszy. Ta zwrotka brzmiała jakoś tak: „Nie ma niczego słabszego na Ziemi niż człowiek, napisał Homer. Procentowo nasze ciało wypełnia głównie słona woda, ale to może też znaczyć, że jakiś szalony Odys chciałby w nas żeglować”.


Powoli odchodzi pokolenie osób, które przeżyły II wojnę światową. Czy pisząc „Dodatkową duszę”, miałaś to poczcie, że już niedługo nie będzie szans porozmawiać ze światkami Zagłady, przez co może zmienić się sama pamięć o niej?


Pisząc tę książkę, miałam poczucie, że myślimy o wojnie kliszami i że obecnej władzy w Polsce zależy na tym, by zacierać ślady.


Twoje dwie pierwsze książki prozatorskie miały bardzo mocny rys autobiograficzny. Z kolei „Dodatkowa dusza” to opowieść historyczna, odcięta od Ciebie buforem czasu i miejsca. Trudna była taka przesiadka na inny styl pisania?


Nie wiem, czy przypadkiem przez taką „przesiadkę” między stylami, jak to fajnie nazywasz, nie poległam w tej książce. Musiałam podjeść do opowieści zupełnie inaczej, bo przecież narrator „Dodatkowej duszy”, alter ego głównego bohatera, który jest żydowskim przedsiębiorcą i inżynierem, nie będzie opowiadał lirycznym językiem, jak ja w „Gugułach”. Najtrudniejsza była nauka judaizmu. Chociaż przeczytałam sporo powieści Izaaka Singera i wielu innych żydowskich autorów, to nie miałam pojęcia, jak wygląda kidusz, kolacja sederowa, czym jest Hagada czy poszukiwanie chamecu. Wciąż się tego uczę.


Od lat żyjesz i piszesz w Anglii. Jak myślisz, czy ten fizyczny dystans pomaga pisać Ci książki, które przecież mocno zakotwiczone są w Polsce i polskości?


Odpowiem na to pytanie cytatem z Henryka Berezy: „W sobie grób noszę i wszystkie cmentarze, w którym zmarli mają lepiej niż za życia”. Polska to wszyscy moi bliscy, moi przyjaciele i mój obecny polski partner, który także jest pisarzem.


{fot. Georgina Piper}