
11/2020
Z INNEJ PÓŁKI: EDYCJA SPECJALNA
Teatr to prawdziwa świątynia sztuki. To tutaj spotyka się sceniczny performance z literaturą, muzyką, tańcem, sztukami plastycznymi, a nawet filmem. Być człowiekiem teatru, to znaczy być wrażliwym na wszelkie przejawy sztuki. Dlatego w listopadzie, w ramach kolejnej specjalnej odsłony cyklu „Z innej półki”, poprosiliśmy aktorki i aktorów Teatru im. Adama Mickiewicza, by polecili czytelnikom CGK swoje ulubione książki, filmy i płyty.
ANTONI ROT
„Stalker”, reż. Andriej Tarkowski
Niezmiennie polecam film „Stalker” Andrieja Tarkowskiego, z 1979 r. Film filozoficzny, magiczny i dotykający widza.
Docierający w głąb największych zakamarków naszej wrażliwości. Tarkowski potrafi tak spowolnić narrację,
byśmy mogli odbierać kino jak bezpośrednią rzeczywistość. Przy tym buduje metaforę w sposób cudownie
wielowymiarowy, a jednak przystępny. Podróż drezyną, wejście do komnaty, znikające ptaki – te sceny
pozostały pod moimi powiekami na zawsze.
„Bakakaj”, Witold Gombrowicz
Cykl krótkich opowiadań
„Bakakaj” - Gombrowicz jest tu
zwodniczo łatwy w czytaniu.
Obrazy, fantazmaty maluje
z ogromnym wyczuciem, gracją
i finezją. I ten jego język i ten
jego szlachetny, niemal arystokratyczny szyk wyrazowy…
Mimo upływu lat zawsze ulegam
czarowi Witolda Gombrowicza
- arcymistrza frazy i wielkiego
piewcy młodości. Jeśli ktoś
jeszcze nie czytał jego książek,
dobrze by zaczął lekturę właśnie
od „Bakakaja”.
„No Mystery”, Return to Forever
Jeśli już muszę wybrać, to wyróżnię płytę, do której często wracam
- „No Mystery” amerykańskiej
grupy Return to Forever. Zespół
tworzyli Chick Corea (fortepian,
pianino, organy, syntezatory,
marimba, instrumenty perkusyjne,
śpiew), Stanley Clarke (gitara
basowa, kontrabas, organy, syntezator, śpiew), Al Di Meola (gitary) oraz Lenny White (perkusja,
instrumenty perkusyjne, marimba). Materiał na płycie „No Mystery” to przewyborna podróż muzyczna po zmiennych rytmach,
genialnej aranżacji i przebogatej fakturze. Inaczej mówiąc, to
jazzfusion na najwyższym poziomie. Płyta pochodzi z 1975 r. Nie
muszę chyba przypominać, ile w tamtym czasie powstało dobrej
muzyki. Świat wręcz od niej kipiał.
MARTA HONZATKO
„Sekrety morza”, reż. Tomm Moore
Irlandzki film animowany, w reżyserii Tomma Moore’a, został stworzony tradycyjnymi metodami. To piękna legenda opowiadająca
o Selkie – pół ludziach, pół fokach. Nie będę rozpisywała się nad fabułą, powiem tylko, że film porusza naprawdę istotne tematy.
Pokazuje różne sposoby przeżywania żałoby. Zaciekawia i porusza dogłębnie. Pyta o sens piękna, miłości, bliskości. Ale jego główny
atut to nieprawdopodobna atmosfera. „Sekrety morza” chwytają człowieka za gardło od pierwszej sekundy i nie puszczają do napisów
końcowych. Przejmująca muzyka, przepiękne animacje i przenikający do szpiku kości klimat tajemnicy. Nie sposób oderwać wzroku
i słuchu od tego filmu. Pozycja obowiązkowa, zarówno dla dorosłych, jak i dzieci. Tutaj wszyscy są traktowani na równi. Nieważne, czy
masz 7 czy 40 lat, jeśli chcesz przenieść się w inny świat, to „Sekrety morza” są zdecydowanie dla Ciebie.
„Kobieta z wydm”, Kobo Abe
Jedna z najbardziej depresyjnych książek,
jakie znam. Brzydka i zarazem piękna.
Pewien nauczyciel wyrusza na wydmy,
aby badać tamtejsze gatunki owadów.
Przypadkiem trafia do domu znajdującego
się w piaskowym dole, który non stop jest
zasypywany. Mieszka tam kobieta cały czas
ten piach przekopująca i starająca się w
ten sposób zwyczajnie przeżyć. Bohater
zostaje tam uwięziony. Nie wie, czy zdoła się
wydostać i czy w ogóle będzie tego chciał.
Przesypywanie piasku to metafora ludzkiego
życia, uwięzienia w sidłach konwenansów, obowiązków, pracy. Wszystko
to żmudne i bezsensowne. Człowiek próbuje się zbuntować, aż zdaje sobie
sprawę, że to błędne koło. W rezultacie zaczyna odczuwać zadowolenie,
a nawet szczęście. Ale „Kobieta z wydm” to nie tylko metafora. To niesamowite życie wewnętrzne głównego bohatera, którego rozterki rozrywają
nam serce. Zżywamy się z nim, każda próba odzyskania wolności jest dla
nas wielkim stresem, ale i chwilą pełną nadziei. Styl, w jakim napisano tę
książkę, niezwykle pobudza wyobraźnię. Bardzo sugestywnie odmalowuje
mroczny świat.
„Searching for
Sugar Man”,
Sixto Rodriguez
Płyta nieodzownie
połączona jest z filmem.
Historia muzyka, który
odnalazł się pół wieku po
nagraniu albumów właściwie niezauważonych
(przynajmniej tak mogłoby
się wydawać…). Pokazana w dokumencie Malika Bendjelloula opowieść o losach i twórczości Rodrigueza „przywraca
do życia” zarówno samego Sixto, jak i jego muzykę. Album
sam w sobie może nie jest arcydziełem, ale w połączeniu
z całą historią jest doświadczeniem wieloaspektowym.
Specyficzny wokal Rodrigueza, świetne interpretacje,
klimat oraz świadomość, że to właśnie „ta historia”,
sprawiają, że chcemy wracać do tej muzyki po wielokroć.
Każdemu polecam tę niezwykłą historię artysty i jego
twórczość wskrzeszoną po latach.
TERESA DZIELSKA
„7 lat w Tybecie”, reż. Jean-Jacques Annaud
Jak to się stało, że ten niezwykły film mijał się wcześniej ze mną albo ja z nim? Jedno jest pewne, w ostatnim miesiącu
trafił mnie on mocno i czule - swoją wyjątkową historią, obrazami, grą znakomitych aktorów. Film jest z 1997 r.,
ale nie stracił nic ze swojej aktualności. Tak naprawdę tęsknię za plastycznie i głęboko opowiedzianymi historiami,
które potrafią zostawić widzowi przestrzeń do rozmyślań o kwintesencji człowieczeństwa. Lektura filmowa,
do której w każdej chwili warto powraca.
„Miasto dziewcząt”, Elizabeth Gilbert
Na początku poczułam się przez tę
książkę zaatakowana. Pewnie dlatego,
że nie lubię historii dziejących się
w czasach Wielkiego Kryzysu
w Stanach Zjednoczonych lub tuż
po nim. Postanowiłam jednak dać
jej szansę i doczytać do końca, ze
względu na moją sympatię do wcześniejszej powieści („Botanika duszy”)
tejże autorki. To była słuszna decyzja,
bo podczas lektury nie wiedzieć kiedy
okazało się, że historia wcale nie jest
pretensjonalna i skrywa wielowarstwową głębię. Od połowy czytałam tę książkę jednym tchem. Mimo
początkowych zgrzytów, finalnie wszystko się w niej harmonijnie
spaja, tworzy bogatą układankę charakterów. „Miasto dziewcząt”
pokazuje, jak człowiek potrafi przekuć okropny skandal w miłość
życia - tę najgłębszą, czystą, bez cielesności. Powieść nietuzinkowa
i absolutnie nieoczywista.
„All Melody”, Nils Frahm
Album wprowadza słuchacza
w świat wielobarwnych historii
i wrażeń. Niepokoi, uspokaja,
raduje, zmusza
do refleksji. Kiedy słucham tej płyty - a ostatnio często mi się to zdarza – mam poczucie
wyjątkowości dźwięków. Różnorodność instrumentów nie pozwala znudzić się stylem.
Każdy utwór jest inny, ale znakomicie komponuje się z pozostałymi w spójną całość. „All
Melody” pogłębia oddech podczas słuchania
i czaruje brzmieniem.
MACIEJ PÓŁTORAK
„Imperium Słońca”, reż. Steven Spielberg
W ostatnich miesiącach stawałem wiele razy przed wyborem: jaki film obejrzeć z dziećmi? Może zaskakiwać, że efektem jednego z tych wyborów
był seans „Imperium Słońca”. Postawiłem na film Stevena Spielberga, licząc, że może on być odtrutką w natłoku szokujących, kuriozalnych,
płaskich, bezdusznych i często po prostu głupich bodźców-informacji, które wyłażą z każdego kąta i przed którymi nie mam jak uchronić swoich
potomków. Dla dorosłych, którzy w dzieciństwie sklejali modele samolotów, ten film będzie z pewnością przeżyciem i próbą zmierzenia się
z tragicznym scenariuszem, gdy - nieświadomy zagrożenia - odrywasz się od względnego bezpieczeństwa w pogoni za marzeniem i zostajesz
porwany przez przerażoną, bezwładną masę. Oczywiście kreacje aktorskie, nastoletniego Christiana Bale’a, czy magnetycznego Johna Malkovicha,
mistrzowsko składają się na tę ponad czasową opowieść. Podobnie muzyka Johna Williamsa, w której, dla mnie, nie bez znaczenia jest szerokie
wykorzystanie brzmienia chóru chłopięcego. Nie chcę wchodzić za głęboko w korespondencję tego obrazu z bieżącą rzeczywistością, ale chciałbym podkreślić, że akcja filmu rozpoczyna się w Szanghaju, a to tylko 850 km od Wuhan. Zagrożenie też rozprzestrzenia się tam coraz szerzej...
Dajmy jednak spokój! „Imperium Słońca” jest filmem przedstawiającym wartość życia i człowieczeństwa oraz wagę śmierci. Cieszę się, że moje
dzieci nie miały koszmarów po tym seansie, za to teraz częściej zaskakują mnie trudnymi, istotnymi pytaniami i swoimi przemyśleniami. Dodatkowo, pomiędzy „Avengersami”, „Grzmotomocnymi”, czy nawet „Harrym Potterem”, zdarza się im wspomnieć „Imperium Słońca” - mówią: „Tata, ale
ten film to był najlepszy!”. Choć „Sami swoi” też im się bardzo podobali.
„Brzechwa nie dla dzieci”, Mariusz Urbanek
Raz na jakiś czas trzeba poznać kogoś bliżej! Bardzo
dobrą metodą jest lektura sprawnie napisanej biografii. Miałem tak z „Brzechwą...” Mariusza Urbanka.
Wstyd się przyznać, jak mało wiedziałem
o słynnym autorze „Suma - matematyka”. A jest
to twórca niezwykle ciekawy i wszechstronny. Kto
wiedział, gdzie Brzechwa się urodził, kto wiedział,
że jego o dwadzieścia lat starszym kuzynem był
Bolesław Leśmian? Kto wiedział, że jednym
z bardziej wziętych w latach 20. i 30. XX w. autorem
tekstów kabaretowych w Warszawie był Szer-Szeń,
czyli właśnie Brzechwa? Kilka razy zdarzyło mi się
pracować nad piosenką przedwojenną i natrafić na
zapisek na nutach: „Sł. Szer-Szeń”; nie miałem przy tym pojęcia, kto kryje się za
takim pseudonimem. Mówiłem, że wstyd się przyznać! Kto wiedział, że Brzechwa
pojawił się dlatego, że starszy kuzyn doradził, by nie było dwóch poetów o nazwisku
Lesman (zmiękczenie na Leśmian przyszło z czasem)? Kto wiedział, że mecenas Jan
Lesman, tworzący w Polsce prawo autorskie i jeden z pierwszych twórców ZAIKSu,
to właśnie Brzechwa? Z książki Mariusza Urbanka dowiemy się też, skąd nadjechała
genialna „Lokomotywa”. Bardzo ciekawa pozycja – gorąco polecam.
„1970”, Avishai Cohen
Ponieważ w ostatnich
czasach miałem
wielką przyjemność
brać udział w paru
przedsięwzięciach
mniej lub bardziej
związanych z kulturą
żydowską i Izraelem,
zawarłem kilka wspaniałych znajomości i zadurzyłem się w albumie „1970”
Cohena. Z twórczością tego znakomitego artysty
zetknąłem się wcześniej, jednak nigdy nie spędziłem
z nią tyle czasu, co ostatnio. „1970” jest świetnie
nagraną, napisaną, zaaranżowaną płytą. Do tego Cohen
posługuje się w swoich utworach - i nie tylko w swoich
- czterema językami: angielskim, hebrajskim, arabskim
i hiszpańskim. Co stanowi raczej rzadkie zestawienie.
Dodam jeszcze, że piosenka „Alfonsina y el mar”
w wykonaniu Avishaya była dla mnie początkiem
intymnej podróży w świat poezji argentyńskiej.