SZUKAJ
CO/GDZIE/KIEDY W CZĘSTOCHOWIE Portal kulturalny

Trzy fotografie aktora Roberta Rutkowskiego
4/2021

Pobierz PDF

HANUSZKIEWICZ, LAS I PIASKOWNICA

Robert Rutkowski połowę swojego życia spędził na scenie. O mały włos nie został technikiem materiałów wybuchowych lub historykiem. Aktorem stał się bez presji i od swoich pierwszych występów na teatralnych deskach traktuje to jako zaszczyt.


Magda Fijołek: Jubileusz pracy twórczej obchodził Pan wraz Agatą i Adamem Hutyrami. Podobno to Pan przyciągnął ich do naszego teatru?


Robert Rutkowski: Rzeczywiście, kończyliśmy te same studia we Wrocławiu. Ja zatrudniłem się w częstochowskim teatrze jako pierwszy, a potem oni i Małgorzata Marciniak podążyli tą samą ścieżką. Koniec końców udało nam się zagrać nasze debiuty teatralne właśnie w Teatrze im Adama Mickiewicza, w tym samym sezonie.


Zagłębmy się w Pana historię. Jak to się stało, że aktorstwo stało się Pana drogą życiową?


No cóż… w szkole podstawowej nikt nie zwracał na mnie uwagi, chociaż już wtedy miałem potencjał (śmiech).


A Pan już wtedy go czuł?


Tak podejrzewałem, ale byłem wtedy bardzo wycofany i nieśmiały. Dopiero w szkole średniej udało mi się powiedzieć podczas akademii pierwszy wiersz. I chociaż chodziłem do Technikum Chemicznego - do klasy ze specjalizacją technik materiałów wybuchowych - trafiłem tam na profesorów, którzy pozwalali mi się wykazywać. W trzeciej klasie zacząłem uczęszczać do Domu Kultury i trafiłem do Teatru Amatorskiego. Wtedy tak naprawdę posmakowałem udziału w przedstawieniach amatorskich i konkursach recytatorskich. Gdy kończyłem technikum, bardziej jednak myślałem o studiowaniu historii, bo była moją pasją. Na ten kierunek złożyłem papiery, a w międzyczasie postanowiłem zaryzykować egzaminy w szkole aktorskiej, na zasadzie: „A co tam...”. Wszystkie zadania egzaminacyjne wykonywałem lekko, bo nie czułem presji, że muszę zdać. Skutek był taki, że przyjęto mnie do szkoły aktorskiej od razu, za pierwszym podejściem. Moi opiekunowie z kółka teatralnego byli tym zaskoczeni, bo dokonałem tego bez specjalnego przygotowania.


Kiedy stanął Pan po raz pierwszy na prawdziwej scenie?


Pewną namiastkę stanowiły występy podczas konkursów recytatorskich. Były światła, jury, inni uczestnicy. Na początku za swój sukces uważałem powiedzenie tekstu od początku do końca. Z czasem jednak zyskałem świadomość, że jak się wie, co się chce powiedzieć, tekst układa się sam.


Ma Pan na to jakiś sposób?


Tak, wychowałem się w środku Puszczy Kozienickiej i tam chodziłem ćwiczyć teksty. To zostało mi zresztą do dziś. Lubię uczyć się kwestii w lesie, spacerując. Powtarzam sobie wtedy tekst w głowie, czasem cicho mówiąc do siebie i pewnie wtedy wprawiam jakieś zwierzątko w osłupienie, że idzie sobie samotnie człowiek i mamrocze.


Nigdy nie dokuczała Panu trema na scenie?


Oczywiście, że trema zawsze się pojawia. Najbardziej pamiętam, jak w czasach Teatru Amatorskiego położyłem Akademię Miejską z okazji 1 maja. Wychodziłem jako pierwszy, powiedziałem dwa wersy i w tym momencie pojawiła się w głowie biała plama. Zamilkłem i po długich jak dla mnie sekundach tekst wrócił do głowy. Kiedy skończyłem, pomyślałem: „O rany, jak to wszystko tak ma wyglądać, to jest to bardzo trudne...”


Skoro nikt Pana nie poprowadził do Szkoły Aktorskiej, kto okazał się w późniejszym czasie Pana mentorem?


Spotkałem go dopiero, pracując już jako aktor w Częstochowie. Był nim pan Adam Hanuszkiewicz, który realizował tutaj „Balladynę”, a ja grałem w tym spektaklu Grabca. Zagrałem też w jego późniejszych spektaklach, które tutaj stworzył. Czemu uważam go za mentora? Pracowaliśmy niekonwencjonalnie, w nieokreślonych godzinach, czasami próba trwała od 9.00 do 23.00 - bardzo intensywnie. Były też rozmowy w cztery oczy, u niego w pokoju. Zapraszał mnie, aby dać mi kilka wskazówek, jak zagrać rolę. Rozmowa zmieniała się w lekcję o teatrze polskim, ponieważ opowiadał mi historię o tuzach teatralnych, z którymi pracował oraz o teatrze telewizji. Gdy kończyliśmy rozmowę, okazywało się, że jest 5.00 rano, a o 9.00 zaczynamy kolejną próbę.


Pan woli klasyczny czy współczesny teatr?


Spektakle klasyczne są bardzo ważne, ale lubię też te niekonwencjonalne. Moimi ulubionymi były sztuki Bogusława Szefera, w których jest dużo miejsca na improwizację, Sporo też dało mi spotkanie z literaturą Michała Walczaka. Myślę tu o „Piaskownicy”, „Pierwszym Razie” i „Amazonii”. W scenariuszach Szefera jest sporo niedomówień, a to daje duże pole do popisu dla aktora. Jeszcze bardziej, kiedy gra się w bardzo bliskim kontakcie z widzem, praktycznie czując jego oddech. Tak było w przypadku „Piaskownicy” – kiedy na scenie publiczność siedziała wokół nas w odstępie pół metra. To przedstawienie graliśmy później też w piaskownicach osiedlowych, na pustyni niedaleko Olsztyna. To były bardzo ciekawe doświadczenia dla aktora – granie w innych miejscach niż zamknięta scena. W miejscach, gdzie panował ruch i czasami znajdowali się przypadkowi widzowie, niechodzący na co dzień do teatru. Podobnie jak z „Piaskownicą” było ze spektaklem „Pierwszy raz”. Na scenie pojawiała się jeszcze jedna scena w formie amfiteatralnej. Graliśmy w jej środku i mieliśmy w tym przypadku pozwolenie, żeby prowadzić z publicznością taki trochę nieoczywisty, ale jednak dialog.


Jakaś z zagranych przez Pana ról jest Panu szczególnie bliska?


Rolą mi najbliższą jest właśnie rola nieprzewidywalnego Protazka z „Piaskownicy”, który uczył życia siebie i swoją przyjaciółkę. Wszystko w życiu bierze się przecież z tych piaskownic, w których się bawimy, będąc dziećmi. Wydaje mi się, że im więcej wtedy zdobędziemy doświadczenia, im bardziej wtedy się zmasakrujemy, tym łatwiej jest nam później radzić sobie z emocjami. Przedłużeniem roli Protazka była dla mnie rola w „Pierwszym Razie”.


Wyczuwam, że dla Pana każdy występ na scenie to zaszczyt…


Tak, to prawda. Szczególnie wtedy, kiedy zgromadzona publiczność akceptuje to, co wykonujemy, wchodzi z nami w interakcje, a na koniec nagradza nas brawami


full-teatralna_wspolnynaglowek.jpg