
6/2021
Ego nie na niby
Stoi na stacji lokomotywa...uffff/ jaka majestatyczna, pełna radości/ zalana rumieńcem, olbrzymia!/ ja zainspirowany twórczością/ gdy fantazja uderzy mi do głowy/ pukajcie narody! i na nic wywody/ tych najwybitniejszych, tych najpierwszych/ bez mała wychodzi na jaw rzecz całkiem wspaniała! - tak zaczyna się debiutancka płyta częstochowskiego składu Ego. Tak zaczyna się pewna niezwykła podróż.
W 1988 roku byłem namiętnym słuchaczem muzyki i równie namiętnym „czytaczem” pism muzycznych. Każdą recenzję publikowaną wówczas w „Non-Stopie” czy „Magazynie Muzycznym” pochłaniałem wielokrotnie i tak często, że znałem je nieomal na pamięć. Nic więc dziwnego, że pamiętam, kiedy dziennikarz drugiej wymienionej przeze mnie gazety, oceniając album „Spokojnie” Kultu, dał tej płycie siedem gwiazdek na dziesięć możliwych. Płycie, która parę lat później stała się absolutnym kanonem polskiego rocka, a dziś bywa wymieniana jako jedna z najlepszych, jakie się w Polsce w ogóle ukazały.
Po co mi ten odbiegający od tematu wstęp? Ano po to, by uświadomić sobie, jak bardzo czasem nie doceniamy nowości, jak bardzo podlegamy ocenom innych, jak trudno jest nam od razu dostrzec perełkę. Tak, przyznaję się do tego bez wahania – kiedy kilkanaście lat później, już jako świadomy odbiorca hip-hopu, wysłuchałem debiutanckiej płyty częstochowskiego składu Ego – też jej nie doceniłem. I też pewnie nie dałbym tych gwiazdek za wiele, gdyby ktoś wówczas poprosił mnie o recenzję. Błąd. Na szczęście mam szansę po latach naprawić go na tych łamach.
Słuchana po latach „Nibylandia” zaskakuje swoją oryginalnością i nowatorstwem. Pewnie, że – jeśli przyjąć obecne rapowe standardy – może odrobinę trąci myszką, ale w roku wydania była na rodzimej scenie niemal objawieniem, którego zwyczajnie nie zauważyliśmy. Spokojny rytmiczny rap Siwego, melodeklamacja Śliwki, przechodząca chwilami w klasyczny śpiew, chwytliwe bity Haema, wyróżniały się w zalewie podobnych do siebie nagrań. Śmiem twierdzić, że ta płyta miała nawet spory potencjał popowy i gdyby trochę lepsza promocja… Ale może to lepiej dla słuchacza, który może wrócić do niej po latach jak do odkrycia i na nowo doszukiwać się w niej przebojowości.
Postawiłem sobie dziś jednak zadanie bliższego przyjrzenia się warstwie tekstowej albumu. Polski rap początku dwudziestego pierwszego stulecia (ale i – nie oszukujmy się – późniejszy) nauczył mnie tu dalece idącej ostrożności – aby trafić na coś wartościowego, niejednokrotnie przychodzi nam przedzierać się przez tony mułu. I nie chodzi mi nawet o ubóstwo tematyki, nachalną uliczną dydaktykę, miałkość rymów gramatycznych czy dosłowność przekazu. Bardziej zawsze frustrowała mnie taka jakaś bylejakość, przekonanie, że złakniony (zwłaszcza wówczas) hip-hopu młody słuchacz przełknie wszystko, co mu się poda. Albo jeszcze inaczej – nie tyle przekonanie, ile bardzo niewielkie wymagania wobec siebie i innych. Coś, co sprawiało, że u odrobinę bardziej doświadczonego konsumenta rapu
pojawiało się zniechęcenie i poczucie braku. Czy na „Nibylandii” jest inaczej? Otóż, albo jestem tak uwiedziony tym materiałem, bo jednak kojarzy mi się mocno z najfajniejszym dla hip-hopu okresem, albo jednak nie mylę się, że jest tu coś więcej. Bo przecież pomimo schematów, nierównego poziomu i pewnej naiwności, opowieść snuta przez obu raperów wciąga i fascynuje, przede wszystkim poprzez zaskakująco dojrzałą – biorąc pod uwagę wiek twórców – konsekwencję w kreowaniu tytułowej Nibylandii.
Gdyby bowiem potraktować tę płytę jako typowy concept album, otrzymujemy magiczną krainę, której nazwa, choć zaczerpnięta z baśniowej opowieści, jest czymś więcej niż tylko fantastyką. Pewnie, że bywa podobna do tej stworzonej kilka lat wcześniej przez „Księgę Tajemniczą. Prolog” Kalibra 44. Oczywiście, że jej historia bywa naiwna i leciutko infantylna, a pewne klisze językowe mogą wywołać lekki
uśmiech. Ale to nieistotne. Duet raperów i DJ zabierają nas w sekretną podróż w głąb samego siebie, proponują wyprawę do owego Ego, które sami przywołują nazwą składu. Jaka jest ta kraina? Leniwa, bajkowa, kolorowa, senna, budowana z marzeń i wizji, zamieszkana przez ambitnych, pewnych swoich talentów młodzieńców (choć nawet bragga jest tu jakieś subtelne i nienachalne). Zaproszony do niej
słuchacz może na pięćdziesiąt parę minut autentycznie zanurzyć się w tym wykreowanym świecie, którego nazwa jest co i rusz werbalnie przywoływana przez wykonawców. A oni suną do przodu, nie zważając na gramatyczne nieścisłości (sporo ich), nie przejmując się pewnymi rymami i sformułowaniami (czy Rytmy zwątpienia ocierają się o tekstowy kicz? Nie wiem i szczerze mówiąc, niewiele mnie to obchodzi, bo słyszałem setki radiowych hitów tysiąc razy gorszych i głupszych), bez zażenowania sięgają po niedoskonałe dokonania poprzedników (nadużywanie spójnika niczym w porównaniach). A jednocześnie – bez obawy wprowadzają językowe eksperymenty – transakcentacje (dodają smaczku interpretacji utworu Fenomenalny miernik, nadając mu zupełnie inny wymiar), słowa-kryptonimy (hip ha i dalej), zabawy niemal dadaistyczne (ka cuda ka niewidy ka na tym ka świecie), cytaty z literackiej klasyki (Mickiewicz), naprawdę udane metafory (choćby liryczne curriculum vitae), aliteracje (wyimaginowana manga), asonanse (nibylandii – gadki) i archaizacje (doglądnę). Fajne to jest po prostu.
Dodatkową wartością zdaje się być niewymuszona interpretacja, taki „rap bez spinki”, niesilący się na coś, czym w rzeczywistości nie jest. Pobrzmiewają tu trochę echa Paktofoniki (Fokus i Rahim to zresztą goście na albumie, a do współpracy Ego z PFK Kompany doszło na późniejszym, niedocenionym albumie składu Pijani Powietrzem), ale to nie zarzut, a raczej zwrócenie uwagi na charakterystyczne brzmienie składów z południowej części Polski. Ważny jest ten specyficzny rapowy luz, który wybrzmiewa ze studia nagraniowego, choć jest to luz, który wynika z precyzyjnego dopracowania, z godzin spędzonych na nagraniach, z cyzelowania każdego językowego szczegółu. To zwyczajnie słychać.
Marzy mi się usłyszeć tę płytę raz jeszcze, wykonaną na żywo. Wiadomo, że magia koncertów już nie taka, jak kiedyś, ale może teraz wygłodniała popandemiczna publiczność znowu zdołałaby wraz z wykonawcami stworzyć misterium? Nie mam pojęcia, a najgorsze, że pewnie i tak się nie dowiem, bo żadne dające nadzieję wieści nie napływają z obozu Ego. Pozostaje jeszcze raz odpalić płytę i przyznać dziesięć na dziesięć możliwych gwiazdek.
Tomasz Florczyk