SZUKAJ
CO/GDZIE/KIEDY W CZĘSTOCHOWIE Portal kulturalny

Roześmiany aktor Artur Barciś
7/2021

Pobierz PDF

MOGĘ ROBIĆ TO, CO LUBIĘ

Od początku swojej drogi zawodowej Artur Barciś pracował z najwybitniejszymi polskimi reżyserami. Najbardziej kojarzony jest z tajemniczą i enigmatyczną postacią z „Dekalogu” Krzysztofa Kieślowskiego. Jest aktorem wszechstronnym – gra w teatrze, filmach i serialach. Sprawdza się też w roli reżysera. W aktorstwie zakochał się, będąc małym chłopcem występującym na scenie w szkole w Rędzinach.


Magda Fijołek: Przez cały okres lockdownu był Pan niezwykle aktywny w swoich social mediach. Służył Pan fanom wsparciem, tworząc dla nich autorskie wierszyki.


Artur Barciś: To była potrzeba serca. Staram się swoją popularność wykorzystywać w dobrym celu. Uważam, że to, iż jestem znanym człowiekiem, nakłada na mnie jakieś obowiązki. To jest rodzaj długu, jaki spłacam, stąd te rymowanki w trudnym dla wszystkich czasie. Moim celem było właśnie podtrzymanie innych na duchu. Jestem też obywatelem tego kraju, mam swoje zdanie, obserwuję to, co się dzieje i w takiej wierszowanej formie starałem się przekazać swoje myśli.


Lockdown był trudnym czasem dla aktorów: zamknięte teatry, wstrzymane produkcje telewizyjne i filmowe, brak kontaktu z publicznością. Namiastką były spektakle prezentowane on-line, w przestrzeni wirtualnej. Jakie jest Pana podejście do takich projektów?


Praca aktora nie ma sensu bez widzów. Oczywiście takie wirtualne spektakle są przede wszystkim próbą zastąpienia obcowania z widzem, ale też i wyzwaniem. Jednak nie można w żaden sposób porównać tego do grania na żywo. Na szczęście czas takich przedstawień jest już za nami.


Wrócił Pan do swoich zadań bardzo aktywnie. Ma Pan za sobą premierę spektaklu „Don Juan” w reżyserii Mikołaja Grabowskiego.


Tak, chociaż w przerwie między jednym a drugim zamknięciem teatrów, udało się też zaprezentować widzom w Gorzowie Wielkopolskim wyreżyserowaną przeze mnie premierę spektaklu muzycznego „Świecie nasz”, z utworami Marka Grechuty. Z kolei „Don Juan” to dla mnie bardzo duże przeżycie artystyczne, podobnie jak i samo spotkanie z Mikołajem Grabowskim.


Było to też jedno z pierwszych spotkań widzów z teatrem po przerwie. Dało się odczuć ich głód teatralnych przeżyć?


Tak, teraz gram nawet po dwa spektakle dziennie - codziennie, w różnych miejscach - i za każdym razem jest pełna widownia. Na zakończenie spektaklu wspólnie bijemy sobie brawo, my, aktorzy dla publiczności z wdzięczności, że przyszli, że o teatrze nie zapomnieli.


Wspomniał Pan o ostatnim spektaklu, jaki Pan wyreżyserował. To nie był Pana debiut w tej roli. Zdarza się też, że gra Pan w przedstawieniu, które sam reżyseruje. Która z tych ról jest Panu bliższa?


To trudne pytanie, bo nie chciałbym nigdy stanąć przed wyborem: czy reżyserować, czy grać. To są dwa różne zawody, choć można oczywiście wykonywać je jednocześnie. Mam to szczęście, że mogę robić to, co lubię, a lubię być aktorem, lubię grać, ale lubię też reżyserować. W każdym przypadku to zupełnie inna odpowiedzialność. Kiedy gram, odpowiadam za to, co robię na scenie jako postać. Kiedy reżyseruję, biorę odpowiedzialność za wszystko – za scenografię, muzykę, za poszczególnych aktorów. Ta odpowiedzialność jest dużo większa, ale i satysfakcja też. Pozytywne przyjęcie spektaklu przez widzów to dla mnie osobisty komplement.


Od zawsze interesowało mnie łączenie obu ról – aktora i reżysera - w jednej produkcji. Trudno jest w takiej sytuacji zachować dystans do własnej gry aktorskiej?


Mnie to nie sprawia jakiejś większej trudności. Chociaż staram się siebie wtedy nie obsadzać w dużych rolach, bo duża rola byłaby z pewnością w takim wypadku sporym utrudnieniem. Wracając do Pani pytania - znam siebie i wiem, jak aktor Artur Barciś powinien zagrać w moim przedstawieniu. Łatwością w takim wypadku jest też to, że nie muszę pytać reżysera, czy dobrze gram. Z kolei w spektaklach, które tworzę, mam tę przewagę nad niektórymi reżyserami, że będąc aktorem, wiem, jak przedstawić kolegom swoją intencję. To niewątpliwie skraca też czas pracy. Czasami potrzebuję, tak kontrolnie, kogoś, kto popatrzy na moją pracę z boku, sprawdzi, czy coś nie umknęło. Zapraszam wtedy moich przyjaciół, którym ufam i proszę ich o uwagi... Przyznam się, że bardzo dokładnie przygotowuję się do pracy nad każdym reżyserowanym spektaklem. Kiedy spotykam się z aktorami na pierwszej próbie, mam już wszystko precyzyjnie opracowane – scenografię, kostiumy. Uważam, że reżyser jako twórca spektaklu powinien wiedzieć, w jakim kierunku chce podążać.


Skoro reżyseruje Pan spektakle, to czy jako aktora filmowego i serialowego korciło Pana, żeby pokusić się o wyreżyserowanie filmu?


Nie, na razie nie. Reżyser filmowy to jest inny zawód. Posiadam wiedzę, jak wygląda praca na planie, jednak nie na tyle dużą, żeby próbować reżyserii filmowej. Nie myślę też o tym teraz, bo aktualnie mój kalendarz jest zapełniony dokładnie do połowy 2022 roku.


Co do filmów... kiedy jako młody aktor zdobywał Pan doświadczenie zawodowe, wielu Pana kolegów mogło zazdrościć pięknego wejścia w świat kina, pracy z takimi reżyserami, jak Krzysztof Kieślowski, Jerzy Hoffman, Andrzej Wajda, Waldemar Krzystek, Wojciech Marczewski czy Agnieszka Holland. Ponadto filmy, w których Pan zagrał, okazały się ważne dla polskiej kinematografii. Czuł Pan wtedy, że bierze udział w produkcjach, które wejdą do kanonu polskich lektur filmowych?


Jeśli chodzi o Kieślowskiego, to od samego początku zdawałem sobie z tego sprawę. Kiedy pracowaliśmy przy filmie „Bez końca”, już był legendą. Ale z tym początkiem nie było wcale tak wesoło. Zacząłem od roli w filmie „Znachor”, który okazał się wielkim przebojem, ale zaraz potem wybuchł stan wojenny i moja kariera została zatrzymana. Panował też wtedy bojkot telewizji, więc grałem tylko i wyłącznie w teatrze. Dopiero po zakończeniu stanu wojennego dostałem ponownie szansę grania w filmach - znalazłem się m.in. na planie u Wojciecha Marczewskiego w „Ucieczce z kina Wolność” czy u Waldemara Krzystka w „Ostatnim promie”. Ale - podsumowując - rzeczywiście miałem szczęście.


Gdyby miał Pan ocenić współczesne polskie kino, czy mógłby Pan powiedzieć, że dziś powstają w nim równie ważne filmy?


Na pewno są nimi filmy Wojciecha Smarzowskiego, które dotykają naszej rzeczywistości, czy też z młodszego pokolenia – filmy Janka Komasy. Choć pewnie nie ma takich filmów aż tak dużo, co wynika z komercjalizacji kina.


A u kogo w filmie chciałby Pan zagrać, właśnie u Smarzowskiego?


Myślę, że tak. Cenię też Pawła Pawlikowskiego, u którego mógłbym nawet statystować, byle tylko zetknąć się z jego osobowością. Zachwycam się jego filmami. „Zimna Wojna” jest dla mnie arcydziełem.


Jak daleka jest droga od filmu do serialu?


To zależy od tego, jaki to jest serial. Jeżeli jest to telenowela, która pokazuje się cztery razy w tygodniu, to ilość scen, która jest przewidziana na jeden dzień jest tak duża, że nie ma czasu na wielkie kreacje aktorskie. Poza tym scenariusze często są pisane z tygodnia na tydzień i aktor tak naprawdę nie wie, co się z jego postacią wydarzy za kilka dni. Inaczej jest w przypadku takich seriali jak „Ranczo”, który miał bardzo precyzyjnie rozpisane odcinki. Od samego początku było wiadomo, co się wydarzy, tak jak w filmie. Jedyną różnicą było to, że jest to po prostu dłuższa historia.


Jest też Pan znany z tego, że lubi Pan śpiewać. Szczerze mówiąc, za każdym razem jestem pełna podziwu, kiedy wykonuje Pan piosenkę „Dykcja”. Lubi ją Pan? Traktuje jak trening?


Trening to ja mam przed występem, a piosenka rzeczywiście jest bardzo zabawna. Zwykle śpiewając ją, wciągam w to publiczność, która łamie sobie wtedy języki. Niestety ta piosenka jest coraz lepiej znana i bardzo wielu ludzi zna jej słowa, a zabawa jest wtedy, kiedy się mylą.


Skoro jesteśmy tak blisko muzyki - ostatnio zagrał Pan w serii filmików, które promują Lech Polish Hip-Hop Music Awards. Filmy promocyjne stanowią ciekawy i interesujący projekt artystyczny. Czy słucha Pan hip-hopu?


Czasami, głównie tych utworów, które wywołują społeczny odzew. Jednak rap jako taki mnie nie ciągnie, bliższa jest mi muzyczna kraina łagodności, bo to w niej ukryte jest moje dzieciństwo w Częstochowie. A zgodziłem się wystąpić w tych filmikach, ponieważ była to ciekawa propozycja zagrania kogoś, kogo do tej pory nie grałem. Sprawdził się tu także mój obecny wizerunek, ponieważ podczas lockdownu zapuściłem brodę. Filmy reżyserował twórca, którego bardzo lubię - Krzysztof Skonieczny. Cieszy mnie wejście w krąg zainteresowań takich reżyserów i zmiana wizerunku aktorskiego.


Należy Pan do tych osobowości medialnych, które do Częstochowy się przyznają, lubią tu wracać...


Częstochowę mam w sercu. To jest kawał mojego życia. To pierwsze spotkania z teatrem, ze światem, który sobie wymarzyłem. Szkoła Podstawowa w Rędzinach miała scenę, która wydawała mi się wtedy bardzo duża. To na niej pojawiłem się po raz pierwszy jako mały aktor. Od tego momentu scena jest dla mnie miejscem, na którym czuję się najbezpieczniej i gdzie jestem szczęśliwy. Jest sporo rzeczy, które mnie ciągną do Częstochowy, przede wszystkim rodzina, ale oczywiście też Raków Częstochowa. Wspaniała drużyna, za którą trzymam kciuki, tak jak i za samą Częstochowę.


full-GRAFIKA_NA_KONIEClipiec.jpg