SZUKAJ
CO/GDZIE/KIEDY W CZĘSTOCHOWIE Portal kulturalny

Muzyk Olek Klepacz z czerwoną muchą
9/2021

Pobierz PDF

TRZEBA BYĆ WYRAZISTYM

To, co działo się na rockowej scenie w latach 80. i 90. XX w., dziś jest już klasyką. O tym, co było wczoraj i jest dziś istotne w muzyce oraz o początkach Formacji Nieżywych Schabuff, opowiada nam Olek Klepacz.


Magda Fijołek: W Częstochowie wszyscy znają Formację, ale nie wszyscy wiedzą, jakie były jej początki. Przypomnijmy je zatem.


Olek Klepacz: Jacek Pałucha śpiewał, Wojtek Wierus grał na gitarze, ja na klawiszach, na basie grał Jacek Śliwczyński - którego zastąpił Rafał Łuszczyk - doszedł jeszcze Robert Bielecki na bębnach i Jacek Otręba. W takim składzie nagraliśmy pierwszą płytę. Wszyscy się wtedy uczyliśmy muzykowania. Byliśmy chłopakami z jednej dzielnicy, Tysiąclecia. Mieszkaliśmy obok siebie i wydobywaliśmy dźwięki z instrumentów, bo graniem nie można było wówczas tego nazwać. Naszym spiritus movens był Robert Ociepa - „Szczepan”, osobliwy muzyczny wizjoner. I tak graliśmy sobie, graliśmy, a później nagle pojawiła się możliwość nagrania w radiowej Trójce pierwszej płyty.


Ale przecież nie od razu...


Pierwsze próby „nagrywanek” czyniliśmy w Radiu Pryzmaty. Właśnie tam powstał „Kibel” i mnóstwo fajnych piosenek. Tymi taśmami próbowaliśmy zarazić świat. Chociaż to za mocno powiedziane. Bardziej chcieliśmy, aby ktoś tego posłuchał. Nie mieliśmy jakichś szczególnych ambicji, żeby zrobić karierę. Było to bardziej działanie kulturowe, potrzeba serca. Był rok 1988, wtedy wszyscy coś tworzyli, grali, pisali, malowali. W tym czasie w Częstochowie działali już Tie Break, T.Love, Schamboo Punk, Stop Kran… Zakładaliśmy długie prochowce, przyczepialiśmy znaczki z nazwami zespołów. Najważniejsze było mieć fajny szyld. To był pomysł na nasz świat, który w zasadzie na zewnątrz nie istniał, tam było szaro, buro. Spacerowaliśmy po Alejach w jedną, drugą stronę, czytaliśmy fajne książki, chodziliśmy do ogólniaka, piliśmy herbatkę w Empiku, a wieczorami, korzystając z uprzejmości jednego czy drugiego domu kultury albo naszej szkoły, rżnęliśmy w instrumenty. Takie były początki. Dopiero później pojawiła się propozycja nagrania pierwszej płyty w Trójce. To, co stało się potem, zupełnie przerosło nasze oczekiwania. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Trzeba też dodać, że nasza muzyka wpisywała się wówczas w nurt jarocińsko-alternatywny, co zresztą nie bardzo nam pasowało, bo był on dla nas zbyt publicystyczno-społeczny, tromtadracki. Nasza, raczej surrealistyczna twórczość powstawała wtedy w oparach farb i werniksu Jacka Pałuchy, który malował (zresztą świetnie) obrazy.


Wasze teksty były zupełnie awangardowe...


Kompletnie nie przystawały do tego, co się wokół nas działo, były surrealistyczno-bajkowe. Nie były ani publicystyczne, ani proletariackie. Przypomnę chociażby: „Kiedy zamykam oczy” „Kosmiczny zabijaka” czy „Klub Wesołego Szampana”. Tekst do tego ostatniego utworu, napisany przez Wojtka Płocharskiego, opowiada – osobliwie - o miłości robotnika do świnki. Robotnik kupił świnkę, hodował ją w mieszkaniu w celach konsumpcyjnych, ale nieszczęśliwie się w niej zakochał… Później ten tekst zaczął żyć swoim życiem i był rozmaicie interpretowany.


To, co mówisz, całkowicie zmienia optykę tej piosenki... Jak właściwie znalazła się ona na Liście Przebojów Trójki?


Wtedy jeszcze byli prawdziwi kreatorzy-redaktorzy muzyczni, którzy mieli pojęcie o sztuce i szukali w muzyce czegoś ciekawego, innego, osobliwego. Piotr Kaczkowski, Walter Chełstowski, Wojciech Mann, Kuba Strzyczkowski, Piotr Metz, Marek Niedźwiecki, Paweł Sito… Nowe zespoły zaczynały istnieć w zasadzie dzięki nim i starej Trójce. Z „Klubem Wesołego Szampana” była to robota Pawła Sito, który - zauroczony naszymi dźwiękami - przekonał redakcję muzyczną Trójki, m.in Marka Niedźwieckiego, do premiery „Klubu” na „Liście Przebojów Trójki”, a w konsekwencji do pozostałych naszych melodii.


Ten utwór stał się klasyką.


Cóż, zmienił się świat, zmieniły się pokolenia, pojawiła się zupełnie nowa estetyka, nowa narracja, ale na szczęście nasze piosenki żyją swoim życiem i to nie tylko w świecie czterdziesto- czy pięćdziesięciolatków. Do naszej twórczości sięgają młodzi muzycy; ostatnio słyszałem świetny remiks „Centrum wynalazków”, bardzo mi się podobało.


Wspomniałeś, że świat się zmienił. Co masz na myśli?


Spotykam się często ze sztucznym, metodyczno-exelowym działaniem pt. „Stwórzmy zespół-produkt, napiszmy koniunkturalny-modny repertuar i będzie sukces.” A sztuki nie da się stworzyć metodycznie, to powinno być naturalne, duchowe, „chemiczne”. Inaczej jest niewiarygodne. Prawda i emocje to jedyny klucz do sztuki. Teraz wszystko kręci się wokół pieniędzy, dużych korporacji - to nie moja „bajka”. „Jaka publiczność, tacy poeci” - niestety, schlebianie szerokim gustom źle się kończy...


Poeci?


Ostatnio powiewem świeżości na scenie była dla mnie Mery Spolsky, niestety - wpadła już w tryby wytwórni. W tej chwili wszystko musi być do czegoś podobne. Kiedyś przyniosłem do wytwórni nowe piosenki i Pan „Wytfórca” spytał: „Olek, ale do czego to jest podobne?” Odpowiedziałem z satysfakcją: „Do niczego.” - i na tym zakończyła się nasza rozmowa. Spece od handlu muzyką chcą formatować osobliwość piosenek i włożyć to w jakąś dobrze sprzedającą się szufladkę, a moje utwory nie kwalifikowały się do żadnej, zatem nie przeszły „badań radiowych”. Takie działania przestały mnie już interesować. Po mojemu musisz być osobliwy, wyrazisty, inny. Aktualnie pochłania mnie muzykowanie z Michałem Walczakiem i Michałem Roratem, czyli „Olek Klepacz i Dźwiękoszczelni”. To z założenia mały projekt, który ma nam dostarczać radości, duchowości, uniesień. Nie chcemy się z tym nigdzie wpychać, istnieć w świecie show biznesu. Po prostu muzykujemy, wracając do archetypów i wspólnego zabierania ciszy dźwięków.


full-grafika.jpg