SZUKAJ
CO/GDZIE/KIEDY W CZĘSTOCHOWIE Portal kulturalny

Kultowa zielona okładka pierwszej płyty Formacji Nieżywych Schabuf i rysowana wkładka z tekstami
9/2021

Pobierz PDF

POCZCIWY NICPOŃ

Końcówka lat 80. XX. to dla moich roczników szczególny czas. Pamiętam, że podstawowym pytaniem, które zadawaliśmy sobie nawzajem podczas zawierania znajomości, było: „Jakiej muzyki słuchasz?”. Jak gdyby ta informacja wystarczała nam do tego, żeby wyrobić sobie opinię na temat nowo poznanych ludzi. Teraz to pewnie brzmi śmiesznie, ale wtedy muzyka była dla nas absolutnie wszystkim. Punktem odniesienia do wszelkich wartości i poglądów, choć wówczas pewnie tak tego nie nazywaliśmy.


Byłem – dziś jestem o tym przekonany, a i wtedy nie miałem żadnych wątpliwości – w tej uprzywilejowanej grupie, która wychowywała się na punkowo-alternatywnych dźwiękach polskich wykonawców. Konkretny łomot, jasny przekaz, czysta energia i krótkie odpowiedzi na każde pytanie. Było ok, dopóki grupa trochę starszych chłopaków z Częstochowy nie rozwaliła tego schematu. Do akcji wkroczyła Formacja Nieżywych Schabuf, pisana jeszcze przez jedno „f” na końcu, zawracając mi w głowie i zmuszając do przyjrzenia się zgoła innej estetyce. Nie ukrywam – popłynąłem.


„Wiązanka Melodii Młodzieżowych” jest jednym z tych albumów, które prawdopodobnie nigdy się dla mnie nie zestarzeją. Przedziwne, zarazem kojące i niepokojące dźwięki snujące się z czarnej płyty z charakterystyczną zieloną okładką (nie pamiętam ceny - a płyta leży w górach, w domu moich przyjaciół - ale na pewno zapłaciłem jakąś trzykrotną wartość okładkowej ceny, kupując album od kolegi, który nieźle wyczuł biznes, a zdaje się, że słuchał czegoś kompletnie innego) do dzisiaj powodują u mnie gęsią skórkę. Sentyment? Na pewno, ale też – jestem pewien – pewna ulotna ponadczasowość, która sprawia, że ta quasi-kabaretowa, może nieco folkowa, czasami egzotyczna, czasami zwyczajnie popowa (gdyby WTEDY ktoś ośmielił się tak ją nazwać, byłbym gotów wyzwać tego kogoś na pojedynek) wiązanka melodii ma w sobie coś magnetycznego. Zwłaszcza, że najważniejszym atutem tego albumu są teksty.


Jacek Pałucha nagrał pod tym szyldem tylko jedną płytę. Co stało się dalej z zespołem, to już zupełnie inna historia i zupełnie inna opowieść. Bo Formacja bez Pałuchy to – nie oceniając, nie wchodząc w żadne dysputy estetyczne – całkiem inny zespół. Ja chciałbym dziś przypomnieć surrealne pejzaże i narracje wyśpiewane i napisane przez Jacka Pałuchę, które jako żywo przypominają jego malarstwo. Opowiadanie o wierszach towarzyszących „młodzieżowym melodiom” jest oczywiście z góry skazane na porażkę – to trochę tak, jak gdyby czytać szkolny bryk na temat poezji. Niech zatem ten tekst pełni wyłącznie funkcję wstępu i zachęty do przypomnienia sobie płyty (to dla starszych) lub sięgnięcia po nią w całości i zanurzenia się w niej po raz pierwszy (trochę zazdroszczę! też chciałbym znowu jej nie znać i móc odkrywać od początku).


Uroczy jest już sam tytuł płyty, który kieruje słuchacza wyłącznie w stronę warstwy muzycznej, jak gdyby rzeczywiście „melodie” były tu najważniejsze. Tymczasem dostajemy pełnoprawny - choć wydany na winylu, a nie w druku - tomik zaskakujących wierszy. Ich autor porusza się w sferach mrocznego humoru, rodem trochę z awangardy dadaistów, trochę z horrorów klasy B, a jeszcze trochę z baśni Andersena czy Grimmów. Brzmi nieźle, prawda? To po kolei: mamy tu monolog skierowany do dziewczyny, którą narrator zaprasza do sadu z rajskim drzewem, tłustą świnią i studnią wypełnioną złotą wodą ścinającą ludzkie mięso („Swobodny Dżordż”); króciutką baśń o dzieciach, które na ulepionym przez siebie z gliny ptaku wyleciały w przestworza i skończyły w brzuchu podniebnego stwora („Kosmiczny zabijaka”); senną wizję o świecie bez słońca i kwiatów, w której siedzący przy stole tajemniczy „stary” przepowiada rychłą apokalipsę („Kiedy zamykam oczy”); radosny manifest stoicyzmu, którego bohater, pomimo mniejszych i większych zagrożeń wokół, spokojnie stoi z boku, paląc, żując gumę i dłubiąc w nosie („Palę faję”); kolejną apokalipsę – tym razem wieszczącą upadek „niepotrzebnych wynalazków”: radia, lodówki i telewizora („Centrum wynalazków”); zbiorowy monolog barbarzyńców wypruwających flaki ptakom przy aplauzie wiwatujących dziadów i podskakujących krów („Z nożem na ptaki”).


Mało? To odwracamy płytę na drugą stronę lub przekładamy w kieszeni kasetę (jakoś tak lepiej słucha się tego z takich właśnie nośników…) i jedziemy dalej. Oto coś w rodzaju autokomentarza do malarstwa autora, czyli pejzaż z babilońskim, grającym na żółtych skrzypcach diabłem i tramwajem zaprzężonym w rogate bydło („Radość młodego nicponia”); rozpisane na dwa głosy niedorzeczne wyznanie miłosne („Klub wesołego szampana” - jedyny tekst na płycie autorstwa Wojciecha Płocharskiego); anty-hymn ku czci toalety („Kibel”) i wreszcie dwie kompletnie absurdalne liryczne impresyjki („Lubię grać muzykę” i „Zangaro”).


Fenomen tekstów z tej płyty polega, jak sądzę, na ich absolutnej lekkości, słuchacz ma wrażenie, jakby płynęły one gdzieś sponad głowy autora, niewymuszone i autentyczne. Ich baśniowość, oniryczność i malarskość są w pewnym sensie wzruszające. Brzmią trochę jak opowieści kogoś, kto właśnie wyrósł ze świata dziecięcych baśni, ale próbuje go transponować do dorosłego życia. Tęskni za beztroską i spokojem, nie chce się poddać upływowi czasu i przewrotnie realizuje swoją wizję pozostania takim trochę niegrzecznym dzieckiem.


Za finał tych krótkich rozważań niech posłuży wyjaśnienie tytułu niniejszego tekstu. Odkąd pierwszy raz usłyszałem tę płytę, największą sympatię poczułem do dwóch wykreowanych na niej bohaterów. Pierwszy z nich to „poczciwy safanduła”, opowiadający bajki nieszczęsnym dzieciom w brzuchu kosmicznego zabijaki, a drugi – to „młody nicpoń”, ten, który cieszy się z chaosu, diabła i palących papierosy świętych w nerwowej, dynamicznej piosence otwierającej drugą stronę winyla. I tak się zastanawiam, czy piszący te teksty przed trzydziestu parę laty student malarstwa był bliżej pierwszego, czy drugiego modelu. A ponieważ nie znam odpowiedzi, pozwalam sobie na własny autorski miks.


Tomasz Florczyk


PS. Jako dzieciak nie sądziłem, że po latach zakoleguję się z Jackiem Pałuchą. Ale jakoś nigdy nie pamiętam, żeby spytać go na żywo o coś, co od początku mnie nurtuje – czy zapisane na (pięknej zresztą!) wkładce z tekstami słowo „pożądek” to ortograficzna wpadka, czy zamierzone działanie? Jacek, jeśli przeczytasz ten mały hołd złożony „Wiązance” – koniecznie daj znać!