SZUKAJ
CO/GDZIE/KIEDY W CZĘSTOCHOWIE Portal kulturalny

Pisarz Rafał Księżyk trzymający mikrofon
10/2018

Pobierz PDF

ROZMOWY NIEŚPIESZNE

Postrzegany jest jako współtwórca nowej prasy popkulturowej w Polsce, a jego książki wyznaczyły świeży trend w literaturze muzycznej. Niewielu jednak wie, że urodził się i wychowywał w Częstochowie. Przedstawiamy - Rafał Księżyk.

Magda Fijołek: Odwracamy sytuację i tym razem Pan staje się odpytywanym, a nie pytającym... Jak Pan czuje się w tej roli?
Rafał Księżyk:
Wolę pytać, ale cóż. W życiu należy być gotowym na wszystko.

Jest Pan znany przede wszystkim jako autor książek o muzykach i były redaktor naczelny pisma „Playboy”. Nie wszyscy jednak zdają sobie sprawę z tego, że mieszkał Pan w Częstochowie. Jakie ma Pan wspomnienia z naszego miasta?
W Częstochowie się urodziłem i mieszkałem tu aż do wyjazdu na studia do Warszawy. A że dzieciństwo miałem sielskie, w związku z tym i wspomnienia są jak najlepsze. Częstochowa była wtedy małym, sennym miastem, co miało wiele dobrych stron...

Pamięta Pan swoje ulubione miejsce ?
Mój rejon to był kwadrat pomiędzy Alejami NMP, ulicami Dąbrowskiego, Jana Pawła i Popiełuszki. Tam miałem kolegów, miejsca zabaw, różne zakamarki i świetnie się czułem.

Czy teraz często Pan tu bywa?
Niestety głównie na cmentarzu. Najbliższą częstochowską rodzinę już pochowałem.

Wróćmy jednak do Pana spraw zawodowych. Nazywa się Pana współtwórcą nowej prasy popkulturowej i muzycznej. Publikował Pan teksty w „Brumie”, „Machinie” i „Jazz Forum”. Jak do tego doszło?
Najważniejsze gazety lat 90., które współredagowałem, to rockowy „Brum” i poświęcony kulturze techno „Plastik”, a potem miejskie magazyny „City Magazine” i „Aktivist”. To właśnie był fundament nowej prasy popkulturowej. Zacząłem pisać po prostu jako student zainteresowany muzyką i wciągnąłem się. Był to czas transformacji, tworzyły się nowe realia, w związku z tym możliwości stały otworem.

Skąd w ogóle zainteresowanie muzyką i dziennikarstwem, skoro skończył Pan studia prawnicze?
Na prawo poszedłem, bo po maturze trzeba było wybrać jakiś kierunek, a tu egzaminy wstępne wydały mi się łatwe, no i można było wyjechać w świat. Studia prawnicze przydały mi się o tyle, że wyczulają na precyzję języka, co przydaje się w pisaniu. Tak więc, nie żałuję. Natomiast muzyka po prostu czyni życie przyjemniejszym. Jeśli ją świadomie przeżywamy, potrafi nawet je porządkować. W mrokach polskich realiów lat 80. minionego wieku wszyscy co wrażliwsi młodzi ludzie bardzo przeżywali muzykę, to był pokoleniowy kod porozumiewania się. Na trzecim roku studiów już wiedziałem, że przyszłość prawnika mnie nie interesuje, więc postawiłem na pasję i chodziłem po wszelkich możliwych redakcjach, proponując teksty. Raz się udawało, innym razem nie. Jednak, gdy po sześciu latach przeciągania studiów kończyłem naukę i wyprowadzałem się z akademika, miałem już tyle roboty z pisaniem, że mogłem sobie pozwolić na wynajęcie mieszkania.

Pierwsza Pana książka o muzyku Robercie Brylewskim wydaje się zatem naturalną konsekwencją Pana tekstów. To była samodzielna decyzja czy też
otrzymał Pan taką propozycją?

Gwoli ścisłości, pierwszy ukazał się wywiad z Tomaszem Stańko. Ale dobrze pani wyczuła - jak zacząłem myśleć o książce, to najpierw chciałem ją zrobić z Brylewskim.
Robert był dla mnie kluczową postacią nie tylko polskiej sceny rockowej, ale kultury alternatywnej w ogóle i bolało mnie, że w szerszym kontekście tak mało znany jest pozytywny potencjał jego osoby. Niestety, dopiero, gdy Robert zmarł w tragicznych okolicznościach w czerwcu tego roku, dostrzeżono, jak niezwykłym był człowiekiem i ważnym artystą. To było wymowne, że w realiach zwaśnionej i podzielonej Polski A.D. 2018, po jego śmierci z takim samym szacunkiem żegnano go i na prawej i na lewej stronie. W internecie zaroiło się od wspomnień o tym, jak muzyka jego zespołów - Kryzys, Brygada Kryzys, Armia, Izrael - zmieniała życie. Moje też
zmieniła.

W tym samym czasie zostaje Pan redaktorem naczelnym pisma „Playboy”. Odczytuję to jako pewnego rodzaju zwrot zawodowy. Czym był spowodowany? Jak wspomina Pan tamten czas?
To nie był zwrot, ale konsekwentny rozwój ścieżki zawodowej. Szybko się zorientowałem, że z honorariów za teksty się nie wyżyje, więc zacząłem pracować również jako redaktor. To jest fach, którego uczy się w praktyce i po paru latach terminowania w małych pismach, dostałem propozycję z większego wydawnictwa. W „Playboyu” przepracowałem 14 lat, z czego 5 jako naczelny. A ponieważ nie musiałem już utrzymywać się z honorariów za artykuły, mogłem sobie pozwolić, aby zabrać się bez ciśnienia za większe formy i zaczęły się książki.

Bohaterowie Pana książek - Tomasz Stańko, Tymon Tymański, Kazik Staszewski, Marcin Świetlicki - są postaciami nietuzinkowymi, legendami polskiej muzyki. To Pana idole?
Oj, nie. Posiadanie idoli to raczej domena nastolatków. To są po prostu ludzie, których twórczość w jakiś sposób mnie dotknęła i cenię ich.

Które ze spotkań spośród tej grupy muzyków zaskoczyło Pana najbardziej? Zweryfikowało wyobrażenia o nich?

Staram się podchodzić bez szczególnych wyobrażeń, bo to wichruje perspektywę. Trzeba być otwartym. Najbardziej zaskoczył Stańko, swoim potencjałem. Człowiek, który przez lata żył niebezpiecznie i na krawędzi, niczym legendarni straceńcy rocka, okazał się nie tylko wytrawionym przez życie twardzielem, ale też osobą o szerokich horyzontach, pełną bezpretensjonalnej życiowej mądrości. Można by powiedzieć, prawdziwy artysta, ale to mylące, bo, zaręczam, artystów takiego formatu wśród młodszych pokoleń już się nie spotyka. Teraz jest więcej nadymania się. Równie fascynujące w swej niecodzienności były spotkania z Marcinem Świetlickim, bo to jest ktoś, o kim można powiedzieć człowiek kulturalny. A takich ludzi spotyka się we współczesnym świecie coraz rzadziej. Zanurzony w literaturze, żyjący bez pośpiechu i bez telefonu. Swoją obecnością wnosi zupełnie inną jakość.

Jak wygląda praca nad takimi książkami?
To wielka przyjemność, od której już się trochę uzależniłem. Siedzimy sobie, rozmawiamy niespiesznie. Są konkretne pytania, ale też otwartość na dygresje. Chodzi o to, aby uchwycić osobowość bohatera poprzez to, jak mówi. A jak już mam 50-60 godzin nagrań, to trzeba spisać to, co najciekawsze i ułożyć z wciągającą czytelnika dramaturgią.

Oprócz książek o muzykach, jest Pan jeszcze autorem książki „23 cięcia dla Williama S. Boroughsa”. To pierwsza w Polsce monografia jednego z najważniejszych pisarzy amerykańskich XX wieku. Traktował Pan to jako nowe wyzwanie czy też próbę zmierzenia się z dorobkiem pisarza, którego Pan wyjątkowo ceni?
Burrougsha poznałem, bo wielu muzyków na niego się powoływało. Szczerze mówiąc, nie wiem, czy ja go cenię. To osobnik raczej niepokojący. Na pewno nie cenię aż tak bardzo Burroughsa jako pisarza. Intryguje mnie jako myśliciel. Piekielnie inteligentny, wizjonerski, kwestionujący wszystko. Jego myśl jest jak brzytwa – kontakt z nią jest jak doświadczenie graniczne, zejście w mrok. Pisanie o nim było z jednej strony łamigłówką, a z drugiej oczyszczeniem. Naprawdę się sprawdziło jako egzorcyzmowanie demonów.

24 października będzie miała premierę Pana nowa książka wydana we współpracy z Filmoteką Narodową – Instytutem Audiowizualnym. To następna książka, która sprawia, że nie można Pana szufladkować tylko jako dziennikarza muzycznego. Jak można ją krótko opisać?

Książka nazywa się „Wywracanie kultury” i myślę, że już sam tytuł łączy ją z moimi tekstami muzycznymi - bo zawsze pisałem o muzykach, którzy byli na pozycji rebelianckiej, kontrkulturowej. To się bierze z doświadczeń, które wspólne są wszystkim, choć z różnym natężeniem. Z grubsza rzecz biorąc, chodzi o poczucie dyskomfortu w świecie, niezgodę na różne jego uwarunkowania. Książka wynika z prostego pytania: „Jak sobie radzić?”. I właśnie o różnych sposobach radzenia sobie w świecie traktuje. Przy czym wynika z doświadczeń chaosu, jaki panuje w epoce informacji. Nie ma już niewzruszonych punktów orientacyjnych poddawanych przez rozum czy wiarę. Ja proponuję ścieżkę, która stara się zaklinać rzeczywistość za pomocą gestów estetycznych.

To chyba najtrudniejsza Pana książka, z mojego punktu widzenia nieco filozoficzna…

Proszę mnie nie przestraszać. Starałem się, aby była to myśl jak najbardziej związana z życiem codziennym. Codzienność jest tu ważną kategorią, jako główny front naszych sporów oraz negocjacji z wyzwaniami życia. Myślę, że sporo tu zabawnych anegdot, barwnych życiorysów i pomysłów raczej zwariowanych, niż przeintelektualizowanych. Jeśli to się wydaje trudne, to chyba z racji tego, że nasza rzeczywistość kształtowana przez pogoń za pieniądzem i odrealnione obrazy medialne, staje się coraz bardziej banalna. Przeciwko temu jest ta książka.

Jakie ma Pan plany na najbliższą przyszłość? Wiem, że w Pana twórczości szykuje się wątek częstochowski, czy możemy go zdradzić?
Siedzę teraz nad kolejnym wywiadem-rzeką razem z krajanem, Muńkiem Staszczykiem. Było już kilka książek z nim związanych, ale ta będzie najbardziej wyczerpująca i szczera. Muniek wziął urlop od T. Love’u, więc jest na innej fali, tym bardziej, że pracuje nad solową płytą. Mam też nadzieję, że kiedyś uda się zrobić coś o środowisku związanym z zespołem Tie Break. To jest arcyważny zespół dla polskiej muzyki i absolutnie oryginalny. Częstochowa powinna się nim szczycić.