SZUKAJ
CO/GDZIE/KIEDY W CZĘSTOCHOWIE Portal kulturalny

5/2020

Pobierz PDF

Złoty chłopak

Muzyk ze Złotoryi, osiadł w Częstochowie świadomie i nie chce przenosić się nigdzie indziej. Prowadząc intensywne życie koncertowe, Michał Rorat przyznaje, że tutaj – w naszym mieście - odnajduje spokój. Nie każdy wie, że jego wielką pasją, obok muzyki, jest motoryzacja.


Magda Fijołek: Na początku sprostujmy, nie jesteś rodowitym częstochowianinem. Pochodzisz ze Złotoryi, leżącej przeszło 300 km od Częstochowy. Co Cię tu przygnało?


Michał Rorat: W związku z tym, że nie ukończyłem I i II stopnia szkoły muzycznej, a w mojej rodzinnej Złotoryi znajdowało się jedynie Społeczne Ognisko Muzyczne, miałem problem z dostaniem się na większość uczelni wyższych sprofilowanych muzycznie. Wtedy dowiedziałem się, że ówczesna Wyższa Szkoła Pedagogiczna w Częstochowie daje możliwość przystąpienia do egzaminów na I rok Wydziału Edukacji Artystycznej w Zakresie Sztuki Muzycznej. Zdałem egzamin i tak znalazłem się w Częstochowie.


Od pierwszego roku planowałeś, że zostaniesz tu po studiach?


Właściwie nie zastanawiałem się na początku studiów, czy zostanę w Częstochowie, czy nie. Skupiłem się na tym, żeby studia pomyślnie zakończyć. Jednak im bardziej zbliżała się obrona pracy magisterskiej, tym mocniej byłem przekonany, że tu zostanę.


Co wpłynęło na tę decyzję?


Decydujące było znakomite środowisko muzyczne, które od razu wciągnęło mnie w swoje kręgi. Poznałem wspaniałych muzyków, takich jak m.in.: Michał Walczak, Paweł Smorąg, Tomasz Kiepura, którzy od początku byli mi bardzo pomocni. Zwracali uwagę na błędy popełniane przeze mnie w graniu sekcyjnym oraz nauczyli świadomie słuchać muzyki.


Bardzo wrosłeś w to miasto i… wszędzie Ciebie pełno. Tworzysz rozmaite projekty muzyczne i grasz w różnych częstochowskich zespołach...


Tak, to prawda, że nie usiedzę w miejscu i gdy tylko zdarza się okazja, staram się rozbrzmiewać, gdzie się da. Jednak bez pomocy moich muzycznych partnerów byłbym skazany na solowe granie, które na dłuższą metę mogłoby się znudzić odbiorcom. Dlatego angażowałem się w wiele formacji: zespół T3, BlackBird, Lidia Pospieszalska, Often Hides, Electric Often Hides, Rorat Trio. Włączyłem się też w wiele ciekawych przedsięwzięć, takich jak koncerty w ramach Dni Samorządu Terytorialnego, Dni Częstochowy, projekt „Aleje - tu się dzieje!”, spektakle muzyczne w Teatrze im. Adama Mickiewicza. Występowaliśmy z kolegami muzykami w różnych konfiguracjach, ale radość z gry zawsze była ogromna!


Twoja muzyczna aktywność nie ogranicza się tylko do Częstochowy. Akompaniowałeś między innymi Zbigniewowi Wodeckiemu, Wojtkowi Pilichowskiemu, Olkowi Klepaczowi, Muńkowi, Piotrowi Machalicy. Sami proponowali Ci współpracę, czy też zadziałał marketing szeptany?


Nie da się opisać, jakie to wspaniałe uczucie akompaniować gwiazdom polskiej estrady, tym bardziej, że wymienionych artystów znałem wcześniej z radia i telewizji. Gdyby jeszcze przed studiami ktoś mi powiedział, że będę grał ze Zbyszkiem Wodeckim czy Wojtkiem Pilichowskim, to chyba roześmiałbym mu się w twarz. A propos Wojtka - sam do mnie zadzwonił, gdy polecił mnie perkusista Tomek Machański. Olek Klepacz, z którym mam przyjemność tworzyć Trio (wraz z gitarzystą Michałem Walczakiem), znał mnie z koncertów, na które przychodził. Od pewnego czasu razem muzykujemy i śmiało mogę powiedzieć, że się przyjaźnimy. Bardzo miło wspominam pierwszy koncert, który zagrałem ze Zbyszkiem Wodeckim, z towarzyszeniem orkiestry Filharmonii Częstochowskiej. Jeszcze przed próbą „rozgrywałem się” na fortepianie utworem pt. „Donna Lee” Charliego Parkera i nagle słyszę, że ktoś wraz ze mną gra na skrzypcach ten dość trudny standard jazzowy. Spoglądam w prawo, a tam sam Zbigniew Wodecki! Wybitny talent i klasa. To, że był wspaniałym muzykiem, nie podlega dyskusji, ale że poruszał się w różnych gatunkach muzycznych z taką swobodą – to było niezwykłe!


W swoich muzycznych podróżach zawędrowałeś także na takie festiwale, jak Sopot Top Trendy i KFPP Opole. Jak wyglądają one od kuchni?


Od dziecka z zaciekawieniem oglądałem w telewizji większość polskich festiwali, w tym właśnie Sopot i Opole. Nie ukrywam, że gdy patrzyłem na grających muzyków, niejeden raz przez głowę przeszła mi myśl: ale byłoby fajnie kiedyś stanąć tam, na scenie i zagrać... No i stało się! Jedno z marzeń się spełniło, dlatego mogę teraz jako kucharz opowiedzieć, co się w tej kuchni gotuje. To naprawdę robiło wrażenie, jak cały program wspomnianych Festiwali dopięty był na ostatni guzik. Przy tak wielkich medialnych przedsięwzięciach nie było miejsca na wpadki, tym bardziej że wszystko emitowano a żywo. Każdy z zespołów dostawał wcześniej plan prób i nie było mowy o najdrobniejszym spóźnieniu. Wspominając tę perfekcyjną organizację, nie można zapomnieć o miłej, festiwalowej atmosferze. Spędzanie czasu z ludźmi zarażonymi muzyką to dla mnie jedna z najwspanialszych rzeczy.


Współpracujesz z Teatrem im. Adama Mickiewicza, kiedy to się zaczęło?


Moja współpraca z częstochowskim teatrem zaczęła się od spektaklu „Hemar w chmurach”. W przedstawieniu tym potrzebny był muzyk, pianista – taki był koncept. Do realizacji tego zadania polecił mnie kontrabasista Marcin Lamch i to dzięki niemu mogłem zagrać swoje pierwsze dźwięki na scenie naszego teatru. Uczestniczyłem również w wyreżyserowanym przez Jacka Bończyka spektaklu „Tango Fm”, w którym główną rolę zagrał Piotr Machalica. Miałem też przyjemność, wraz z Michałem Walczakiem, napisać muzykę do bajki „Roszpunka” w reżyserii dyrektora Roberta Dorosławskiego. Świetnie bawiliśmy się podczas tego spektaklu, mieliśmy bowiem dużą swobodę muzycznej improwizacji w odniesieniu do wydarzeń rozgrywających się aktualnie na scenie. Poza tym wiele razy akompaniowałem naszym aktorom podczas różnych uroczystości w teatrze oraz w trakcie Salonów Poezji.


Nie można też pominąć Twojej długoletniej współpracy z Aną Andrzejewską; byliście razem na Crest Jazz Festival we Francji. Jak na siebie wpadliście?


Z Anią poznaliśmy się jeszcze w czasach mojego studiowania. Nastoletnia Ania przyszła na próbę do Akademika „Skrzat”, w którym mieszkałem. Były to przygotowania do naszego pierwszego koncertu w ówczesnej „Fanaberii”. Od tamtej pory zagraliśmy razem niezliczoną ilość koncertów. Jeżeli chodzi o Crest Jazz Festival, to Ania wpadła na pomysł, że moglibyśmy tam wysłać zgłoszenie i w ten sposób dostaliśmy się do finału. Bardzo miło wspominam pobyt we Francji – delektowaliśmy się francuskim winem, jedzeniem oraz muzyką. Z Anią zawsze żyliśmy w zgodzie, dlatego nasza współpraca trwa już tyle lat.


Czy jazz to Twój ulubiony gatunek muzyczny?


Owszem, jazz jest moim ulubionym gatunkiem, ponieważ zawarte są w nim wszystkie tajniki elementów muzycznych: od specyficznej harmonii, po zróżnicowany rytm, dynamikę, tempo, artykulację. Oczywiście nie mówię, że słucham tylko jazzu, lubię też elektronikę, folk, funk… Właściwie lubię każdą wartościową muzykę, która przynosi mi inspirację przy tworzeniu własnych kompozycji.


Czy muzyk, biorący udział w tylu projektach muzycznych, nigdy nie męczy się muzyką?


Jedyne, co może być męczące, to częsty pośpiech, brak snu oraz dalekie podróże. Wiele razy zdarzyło mi się, że codziennie grałem w innym projekcie, co oznaczało, że materiał muzyczny poznawałem na bieżąco. Udział w licznych projektach wymaga skupienia, znajomości materiału, dobrej pamięci muzycznej oraz umiejętności dostosowania swojej gry do danego stylu. Dobre opanowanie tych elementów daje poczucie spokoju w momencie wychodzenia na scenę.


Co robisz w chwilach wolnych od koncertów i grania?


Wolne chwile najczęściej spędzam z moimi przyjaciółmi na rozmowach przy kawie. Bardzo lubię przesiadywać w alejowych kawiarenkach. Poza tym testuję różne tory kartingowe. Motoryzacja jest moją drugą pasją, zaraz po muzyce.


Twierdzisz, że Częstochowa to miasto, z którym jesteś związany i nie zamierzasz tego zmieniać. Czemu? Nie byłoby Ci łatwiej rozwijać skrzydła w większej metropolii?


Jestem w Częstochowie, bo tak czuję. Bywałem w wielu miejscach na świecie, mieszkałem pół roku w USA, od lat jeżdżę do Włoch, gdzie mieszka moja mama. Mimo to mogę śmiało stwierdzić, że Częstochowa to moje miasto. Niczego mi tu nie brakuje, wiem, że nie spędzę tutaj połowy życia w aucie tkwiącym w korku. W Częstochowie mam przyjaciół, którzy są dla mnie jak rodzina. Większe miasto wywołuje we mnie niepokój, związany z wielką ilością zdarzeń w jednym czasie. Mówi się, że jazz oznacza zgiełk – ale w tym przypadku wybieram spokojniejszą wersję życia. Mieszkanie w Częstochowie nie wyklucza mojego koncertowania w większych miastach. Tutaj po prostu mam spokój.


Jak się czujesz jako Twarz Przyszłości Częstochowy?


Jest to dla mnie szczególne wyróżnienie, biorąc pod uwagę fakt, że nie urodziłem się w Częstochowie. Chętnie podejmuję działania mające na celu promocję miasta nie tylko w Polsce, ale i na świecie. I robię to z ogromnym przekonaniem. Bycie Twarzą Przyszłości Częstochowy jest dla mnie dużą nagrodą.