SZUKAJ
CO/GDZIE/KIEDY W CZĘSTOCHOWIE Portal kulturalny

7/2020

Pobierz PDF

NA POCZĄTKU BYŁA KURA

Szymon Motyl już od dekady zaskakuje częstochowian swoimi instalacjami w przestrzeni miejskiej. Lubi nieoczywiste materiały i balans na granicy surrealizmu. Zaczął dziesięć lat temu od legendarnej „Kury w akcji”, a później realizował swoje projekty podczas m.in. Nocy Kulturalnej, Festiwalu Sztuki Współczesnej w Przestrzeni Publicznej Arteria, akcji „Aleje - tu się dzieje!”, Festiwalu Dekonstrukcji Słowa „Czytaj!” czy Nocy Kultury Niezależnej. Ostatnio zaś znów dał się poznać jako malarz.


Adam Florczyk: W czerwcu miał miejsce wernisaż Twojej wystawy „Korony Pandemiczne”. To powrót do malarstwa na dłużej, czy tylko wyjątek na szczególny czas izolacji społecznej?


Szymon Motyl: Sam nie wiem, to mój drugi „atak” malarski. Złożyło się na niego wiele czynników, m.in. dużo wolnego czasu i sytuacja życiowa, która powoduje mocne zawirowania w głowie. Izolacja społeczna była główną iskrą do powrotu do malarstwa. Po jedenastoletniej przerwie instynktownie sięgnąłem po farby i po prostu zacząłem malować. W ten sposób starałem się odreagować sytuację, w której wszyscy się znaleźliśmy. Cykl pandemiczny trwał dwa miesiące i został zakończony jedenastoma obrazami. Jestem na etapie tworzenia swojej nowej pracowni i mam duży zapał, by to kontynuować, ale jak wyjdzie - pokaże życie...


„Korony Pandemiczne” to zbiór przewrotnych autoportretów, malarski dziennik czasów zarazy. Obok „Neoplasmy” (pokazywanej osiem lat temu w Centrum Promocji Młodych) to chyba Twoja najbardziej osobista i ekshibicjonistyczna wystawa. Dlatego chciałem zapytać, jak to właściwie jest: sztuka służy Ci do opowiadania o sobie, czy raczej do ukrywania się za nią?


Dobrze zauważyłeś - przewrotnych autoportretów. Neoplazma jest na równi z „Koronami” pod względem ekshibicjonizmu uczuciowego, czyli sposobu, w jaki się wyrażam. To bardzo osobiste obrazy. Poprzez sztukę jak najbardziej opowiadam o sobie, mogę tu zastosować pewne niedopowiedzenie. Ciężko jest wprost mówić o trudnych sytuacjach, z którymi spotykamy się w życiu, a z drugiej strony, te niewypowiedziane emocje rodzą we mnie ekshibicjonizm artystyczny. W obu projektach moje bardzo osobiste przeżycia uzewnętrzniają się, ale chciałem, by również widz mógł się w nich odnaleźć. Odpowiadając konkretnie na pytanie: sztuka służy mi bardziej do opowiadania o sobie, dzielenia się spostrzeżeniami i doświadczeniami oraz do rozmowy z odbiorcą.


W tym roku mija 10 lat od „Kury w akcji”. Pamiętasz jeszcze, jak to się właściwie zaczęło?


Na początku była kura (śmiech). Chodziła mi po głowie akcja w tkance miejskiej, w której uczestniczą zwykli mieszkańcy, niekoniecznie bywalcy galerii sztuki. Pomysł narodził się bardzo szybko. Wymyśliłem sobie kurę, surrealistyczną, ale i optymistyczną, która miała zwrócić uwagę przechodniów. Chciałem, by zabrali ją do domu i by z nimi zamieszkała. Aby w ten sposób stali się uczestnikami tego po części socjologicznego projektu. Początkowo miała to być jednodniowa akcja, dopiero przy produkcji gipsowych figur pomysł ewoluował w mojej głowie.


Akcja startowała kameralnie, ale błyskawicznie się rozkręciła. Pojedynki ludzi, którzy chcieli zdobyć swoją kurę, fotograficzne przygody kur, finał akcji na Placu Biegańskiego, wystawa w Miejskiej Galerii Sztuki. Czy byłeś zaskoczony popularnością „Kury...” i ile z jej elementów planowałeś od początku, a ile wymyślałeś, reagując na entuzjastyczny odbiór częstochowian?


Pamiętam pierwsze, bardzo entuzjastyczne zachowania ludzi, którzy zobaczyli samotną kurę pod „Empikiem”. Widząc reakcje nowych właścicieli kury (obserwowałem ich z ukrycia), byłem miło zaskoczony. Przez 30 dni akcji coraz większa grupa osób przychodziła we wskazane miejsca, by zapolować. Wspominam to jako świetny czas zabawy i poznawania ludzi. Większość elementów była zaplanowana, ogólne ramy – codzienne wydawanie figur, strona internetowa, finał. Nie dało się tylko przewidzieć reakcji ludzi i tego, jak podejdą oni do tematu przesyłania zdjęć. Jak się jednak okazało, kury jeździły po Polsce i całym świecie, a ich dumni właściciele chętne przesyłali mi pamiątkowe foty, z których powstała finałowa wystawa. Jednym ze śmieszniejszych punktów akcji było pojawienie się na jej stronie internetowej i na ulotkach błędnej informacji, że zdjęcia uczestników wyeksponowane zostaną w Miejskiej Galerii Sztuki. Nie było to ustalone, w zamyśle miała to być po prostu galeria, jeszcze nie wiedziałem, która. Gdy popularność akcji wzrastała, ktoś z MGS odezwał się do mnie, że skoro pojawiła się już taka informacja, to chętnie się włączą... Tak się wprosiłem (śmiech).


Mam wrażenie, że zmieniłeś się wtedy w wodzireja, a sama akcja przybrała formę karnawału łączącego różne środowiska. Lubisz, kiedy sztuka zmienia się w zabawę i po prostu przynosi frajdę?


To wszystko zależy od momentu i nastroju, w jakim się znajduję. Czasem przejawia się zabawą, a czasem wręcz przeciwnie... Wiadomo, że chwile radości są lepsze i jeśli pojawia się wówczas iskra, by coś zdziałać, wyrazić ową radość poprzez sztukę, chętnie to robię. Lubię, gdy sztuka przynosi frajdę i zmienia się w zabawę.


Twoje prace można zobaczyć w galeriach, ale mam wrażenie, że dużo bardziej lubisz działać w otwartej przestrzeni miasta. Na ulicach Częstochowy można było trafić między innymi na takie Twoje instalacje, jak „Wniebowzięci”, „Rekin miejski”, „Dachowce”, „BAsen”… Myślisz, że sztuka ma większą siłę rażenia, gdy wychodzi do ludzi?


Z pewnością lepiej się czuję w instalacjach artystycznych. Lubię eksperymentować z materiałem, z którego zostaną stworzone. Oczywiście bardzo ważne jest też miejsce, gdzie będą pokazywane. Działanie w otwartej przestrzeni sprzyja większym eksperymentom, to duże wyzwanie i szersze możliwości. Ingerencja w architekturę miasta jest widoczna dla przechodniów, mieszkańców, którzy są zaskakiwani instalacją w przestrzeni, do której przywykli. Lubię wtedy obserwować ludzi i ich spontaniczne, szczere reakcje. Jak najbardziej jestem za tym, by sztuka wychodziła do ludzi.


Od kilku lat prowadzisz „Dom Tajemnic”, czyli pierwszy częstochowski escape room. Możesz w skrócie opowiedzieć, na czym polega ta rozrywka?


Jest to miejsce, w którym gracze na godzinę przenoszą się do innej rzeczywistości, w zależności od pokoju. Muszą wykazać się sprytem, inteligencją i spostrzegawczością. Zabawa polega na tym, by wypełnić misję i zmieścić się w czasie, więc jest presja. W tym momencie są trzy pokoje: „Królowa Wampirów”, „Gabinet osobliwości” i „Redrum4”, więc każdy znajdzie coś dla siebie. Na stronie www.domtajemnic.eu dostępne są filmy pokazujące klimat w danym pokoju.


Przygotowanie kolejnych pokoi to w dużym stopniu tworzenie nowych opowieści. Ma to chyba więcej wspólnego z literaturą, pisaniem scenariuszy, niż ze sztukami plastycznymi. Myślisz, że to doświadczenie wpłynęło na Ciebie jako artystę?


Na odwrót. W realizacji „Domu Tajemnic” wykorzystuję doświadczenie artystyczne. Stworzenie dwunastu pokoi nie wpłynęło na mnie jako artystę, ale na pewno duży wpływ mają przychodzące grupy ludzi i ich reakcje oraz rozmowy