SZUKAJ
CO/GDZIE/KIEDY W CZĘSTOCHOWIE Portal kulturalny

Marcin Łobrów

Jan Wołek. Jak nieregularny hipis został artystą z kategorią S

9 listopada 2023
Udostępnij

22 listopada Jan Wołek uczci 50-lecie pracy artystycznej. Choć urodził się w Warszawie, a od lat mieszka w Kazimierzu Dolnym, na miejsce benefisu wybrał Częstochowę. Każdy jubileusz jest dobrą okazją do podsumowań, na portalu CGK piszemy więc o zawodowej drodze wszechstronnego artysty.

middle-fot.-Marcin-Łobrów-(5).jpg

50-lecie - jak każdy zresztą jubileusz - składnia do podsumowań. Zapytany o początek artystycznej drogi Jan Wołek odpowiada tak: Zaczęło się tak, jak wszystko to, co złe, czyli niewinnie. Jest we mnie jakaś potrzeba inności, odrębności, nienachalna, nie jestem żadnym ekscentrykiem, choć kiedyś uchodziłem za takiego.

Przekorny był zawsze. On (rocznik 1954) w czasach, gdy niemal wszyscy słuchali Beatlesów, czy Stonesów, fascynował się tradycyjną muzyką amerykańską. W klubowych piwnicach, wśród podobnych sobie nieregularnych hipisów (którzy nie wiedzieli do końca, na czym ten ruch polega) słuchał tradycyjnego bluesa. Słuchał i grał, opierając się na ubogim – jak zaznacza - instrumentarium (postawił na gitarę 12-strunową, co nie było wówczas częste).

- Na drodze stanęła mi jednak tzw. inteligencja, o ile mogę to tak nazwać. Wskazywała, że dramaty ludzkie są prawdziwe, ale sposób ich wyrażania był dosyć prosty, by nie powiedzieć prostacki. Z tego grania bluesa za dużo mi nie wyszło.

Szukał więc swojego języka muzyki. Występował w kabaretach, zaczął tworzyć pierwsze zespoły, współpracując m.in. z nieżyjącym już Jackiem Skubikowskim. Gdy okazało się, że autor „Jedynego hotelu w mieście” szuka swoich dróg, ich wspólna – bez bóli i gniewu – się rozeszła.

Szafa na grzechy

Szybko zyskał miano specjalisty od trudnych piosenek. - Ten duży ciężar egzystencjalny wyniosłem właśnie z bluesa. Zawsze mówiono, że jestem pesymistą, a ja po prostu uważałem, że w każdej piosence powinno być jakieś istotne przesłanie, coś ważnego. Stan optymizmu uważałem za stan powszechny i naturalny, i nie warto o tym mówić. Daleko ważniejsze, niczym memento, było mówienie o rzeczach trudnych, dramatycznych. To było w czasach, kiedy obowiązywała totalna pochwała i afirmacja radości życia socjalistycznego, więc wszystkie piosenki egzystencjalne, które opowiadały o szarościach naszego dnia codziennego, były niemile widziane.

middle-fot.-Marcin-Łobrów-(3).jpg

Festiwale, szlagiery oraz cała pompa mierziła go i śmieszyła. Podstawą była wiarygodność, bo na scenie snuł opowieść o własnym życiu. Występy miały charakter „konfesjonału”. Jego dorosły dziś syn Maks, nazywał to w dzieciństwie szafą na grzechy, którą Wołek otwierał podczas koncertów. Recitale miały zaś szczególny, może nawet mistyczny wymiar.

- Ludzie za bardzo nie wiedzieli, jak na to zareagować, ponieważ klaskać, to tak jak klaskać na mszy w kościele. Po koncercie siedzieli w absolutnej ciszy. I nie wiedzieli co ze sobą zrobić, bo nagle powiedzieliśmy sobie o najbardziej intymnych i drażliwych sprawach z naszego życia.

Ta bliskość sprawiła, że na początku nie chciał… brać pieniędzy za swoje występy. To podejście zmieniła dopiero proza życia. - Uważałem, że za wymianę zdań, nawet jeśli była jednostronna, za zwierzenia, za prawdę, pieniędzy brać nie należy, że to jest niegodne. Ale czas pokazał, że nie mam z czego żyć, mogę tylko z tego. I tak powoli stawałem się facetem, który bierze za występy pieniądze.

Artysta z kategorią S

Jednak, żeby te pieniądze brać, trzeba było mieć stosowne… uprawnienia. Prawo do występów na scenie przychodziło wraz z odpowiednią kategorią. Taką, którą przyznawała specjalna komisja.

- Obowiązywały trzy kategorie: B, A i S. Ostatnia była najwyższa, upoważniała do recitalu. Dawała prawo do zaabsorbowania uwagi ludzkiej przez godzinę czy więcej. Żeby dostać którąś kategorię, trzeba było zdać egzamin. Stawało się wtedy przed specjalną komisją kwalifikacyjno-weryfikacyjną Ministerstwa Kultury i Sztuki. Trzeba było np. zaśpiewać trzy piosenki z mikrofonem, trzy bez, trzy wesołe, trzy smutne.

middle-fot.-Marcin-Łobrów-(7).jpg

Nie ukrywa, że złamał wszelkie obowiązujące reguły i na egzamin (a można było podejść do niego tylko dwukrotnie), stawił się na… potężnym kacu. Od progu zaznaczył, że nie interesują go piosenki wesołe, bo pisze wyłącznie smutne, więc jeśli komisja jest zainteresowana, to może kilka zaprezentować. Na czele gremium stał sam Aleksander Bardini – legenda kina i teatru. To on miał rzec: proszę bardzo, niech nas pan czymś zaskoczy.

- Wykonałem normalny recital, który grywałem, jeżdżąc po klubach studenckich i mając swoje audytorium. Po czym wstałem, ukłoniłem się i wyszedłem. Potem pan kurtynowy powiedział, że komisja prosi mnie na scenę. Zadano mi parę pytań z historii malarstwa, byłem doskonale zorientowany. Na koniec dowiedziałem się, że przy pierwszym podejściu dostałem najwyższą kategorię. W ten oto sposób stałem się najmłodszym w kraju artystą z kategorią S – wspomina po latach Jan Wołek.

Konwoje do Murmańska

Mając uprawienia, jeździł po kraju i śpiewał swoje egzystencjalne piosenki. Lekko nie było, zdrowie zaczęło szwankować.- To, co dziś nazywamy tournée, wtedy delikatnie mówiąc, to były konwoje do Murmańska. Człowiek rozjeżdżał się tymi wagonami bydlęcymi po całej Polsce, kursując od klubu do klubu, szarpiąc te 12 żelaznych drutów pazurami, drąc się niemal do upadku. A potem nocy w stanie upojenia alkoholowego wsiadał do kolejnego wagonu i jechał do kolejnych studentów, którzy czekali na to samo. Bardzo przejęci, bardzo kochani, ale człowiek ma tylko jedno zdrowie. I w pewnym momencie się wyłożyłem. Musiałem z tego zrezygnować, nie przestając (i do dziś nie przestaje) – pisać dla innych. Z tego starszego i średniego pokolenia nie było nikogo, dla kogo nie napisałbym paru piosenek.

middle-fot.-Marcin-Łobrów-(4).jpg

Fakt, lista tych, którzy śpiewali i śpiewają piosenki Wołka, jest naprawdę długa: od wspomnianego już Piotra Machalicy przez Irenę Santor, Marylę Rodowicz, Mariana Opanię, Edytę Geppert, Zbigniewa Wodeckiego, Annę Marię Jopek, Łucję Prus, Alicję Majewską czy Halinę Frąckowiak…

Zatrzymajmy się przy trzech ostatnich wokalistkach. Połączyło ich wspólne osiedle. Z Frąckowiak dzielił go płot, nieopodal mieszkała Prus, a Majewska jakieś 200 m dalej. Ta lokalizacja walnie przyczyniła się do tego, że po latach Wołek wrócił do swojej kolejnej wielkiej pasji.

- Przez płot z Alą mieszkał malarz, starszy ode mnie znacznie, Jurek Gnatowski, który miał tam pracownię. Bardzo się zaprzyjaźniliśmy, bywaliśmy u siebie codziennie. Atmosfera pracowni, jego pracy, obudziła powtórnie moją pasję, ale już w wymiarze poważniejszym, w wymiarze malarstwa – podkreśla artysta.

Droga do osiągnięcia zawodowstwa

To zmarły w 2012 r. Gnatowski przybliżył Wołkowi technologie malarskie i całe zaplecze artystycznej kuchni. - Wiele zawdzięczam jemu i innym malarzom, którzy widząc, że jest we mnie ogromna pasja, nie zlekceważyli tego i dzielili się ze mną taką wiedzą, której nie uzyskałbym na akademii. Na nią nomen omen zdawałem i zdałem, ale nie zostałem przyjęty chyba z braku miejsc. Wtedy było po 40 osób na jedno miejsce. Nie miałem odpowiedniego pochodzenia, wyglądu ani protekcji, z których i tak bym nie skorzystał, bo mnie to brzydziło. Była jednak inna droga do osiągnięcia zawodowstwa, które w zasadzie było mi potrzebne tylko po to, bym mógł robić zakupy w sklepie zaopatrzenia artystów-plastyków, możliwych wyłącznie na legitymację.

Powtórnie stanął przed komisją weryfikacyjną. Po obejrzeniu jego prac i dorobku (miał już sporo wystaw na koncie) dostał uprawienia do wykonywania zawodu artysty-plastyka. Brak dyplomu sprawił, że nie musiał odcinać pępowiny od akademii. Musiał uczynić to jednak od paru kolegów, żeby nie być ich naśladowcą.

middle-benefisWołek2.jpg

- Do swojego języka dochodzi się dwoma duktami: albo duktem głowy, która ci każe wymyślić np., że do końca życia będziesz malować trójkąty i będziesz udawał, że nikt przed tobą tego nie odkrył, albo duktem pędzla, ręki, która cię poprowadzi w twój sposób widzenia świata. Ja poszedłem duktem ręki, choć pewnie stać by mnie było na wymyślenie czegoś, może nie do końca oryginalnego, ale czegoś, co jeszcze nie jest popularne. Tyle, że ja lubię robić to, co lubię. Dukt głowy zostawiłem wierszom, słowom…

Wypowiedzi pochodzą z filmu „Jan Wołek. 50” zrealizowanego przez Annę Paleczek-Szumlas i Roberta Jodłowskiego.

Fot. Marcin Łobrów, grafika: Agnieszka Forkasiewicz

*Benefis Jana Wołka odbędzie się 22 listopada o godz. 19.00 w Filharmonii Częstochowskiej. Wydarzenie poprowadzi Artur Andrus. Na scenie wystąpią m.in. Piotr Bukartyk, Andrzej Grabowski, Włodzimierz Nahorny, Marian Opania, Andrzej Poniedzielski, Jerzy Satanowski, Nula Stankiewicz, Magda Umer, Jacek Wójcicki, Wiktor Zborowski i Katarzyna Żak. Kierownikiem muzycznym będzie Janusz Strobel. Bilety kosztują od 90 do 200 zł i można je kupić w kasie filharmonii oraz w Miejskiej Galerii Sztuki.

Cykle CGK - Autorzy